Strona:PL Karol Dickens - Maleńka Dorrit.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

Czas jakiś szli w milczeniu.
— Pan nie ma żadnych upodobań? — spytał nakoniec Artur. — Jakiegoś zamiłowania?
— Aa! — odparł Pancks po chwili, jakby dopiero zrozumiał. — Mam zamiłowanie do zarabiania pieniędzy. Wskaż mi pan tylko drogę, a zobaczysz!
Zarżał znowu przez nos i Artur zrozumiał, że u niego ten głos szczególny jest śmiechem.
— Pan mało czyta? — zauważył Clennam.
— Czytam jedynie listy w interesach — odparł Pancks prawie szorstko. — Zbieram też ogłoszenia o spadkach. To może mieć wartość. Czy pan nie jesteś z rodziny Clennamów z Kornwalji, panie Clennam?
— Nic o tem nie wiem.
— Nie, nie jesteś — odpowiedział Pancks sam sobie. — Pytałem o to pańskiej matki. Onaby nie wypuściła z ręki tej okazji.
— A gdybym był spokrewniony z tą rodziną?
— Miałbyś pan prawa do dużego spadku. Wielki spadek w Kornwalji czeka spadkobiercy nie mogą go nigdzie znaleźć. Cóż u licha, piękna sposobność, żeby coś przy tem zarobić!
Wyjął z kieszeni stary, pomięty notatnik i natychmiast go schował.
— Do widzenia — rzekł prędko. — Idę w tę ulicę.
I zawrócił tak szybko, że Artur nie miał czasu odpowiewiedzieć mu: do widzenia.
Pozostał sam i czuł się bardzo smutny. Potrzebował ruchu, więc szedł ku domowi piechotą, mijał ulice, place i zaułki, wszedł w ludniejszą część miasta, kiedy w okolicach kościoła świętego Pawła znalazł się niespodzianie w środku licznej gromady, tłoczącej się na chodniku. Cofnął się do muru, aby przeszli mimo, i wtedy zauważył, że się skupiają dokoła jakiegoś ciężaru, który ostrożnie dźwiga czterech ludzi. Były to niby nosze, zaimprowizowane z rolety czy jakiejś derki, koło nich jakiś chłopiec niósł zabłocony kapelusz, a drugi małą paczkę.