gotnych, samym wyglądem płoszył wszelką myśl o zdrowiu, pogodzie i radości.
Jeżeli promień słońca zajrzał tu przypadkiem, gasł natychmiast i znikał, uciekał czem prędzej. Jeżeli blask księżyca rozjaśnił na chwilę te mury, czynił je mimowoli jeszcze smutniejszemi i budzącemi jakąś zabobonną trwogę. Tylko gwiazdy mrugały nad nim obojętnie swą daleką, zimną źrenicą.
Za to deszcze, mgły, słoty i jęki wichrowe zdawały się go darzyć szczególną przyjaźnią, gnieździły się tu stale, nie chciały ustąpić i szarym, brudnym śniegiem pokrywały ziemię nawet wtedy, gdy wszędzie zimowa skorupa już stajała w wiosennem cieple.
Odgłosy życia w tej cichej ulicy także tłumiły się i głuchły jakoś, możnaby mniemać, że tu umierały.
Wszystko zdawało się dziwnie zamarłe w tym domu, jakgdyby skamieniałe. Światło nawet w pokoju pani Clennam nie gasło nigdy, chociaż podlegało zmianom. Dniem i nocą w wąskich oknach jaśniał słaby odblask nikłego ognia na kominku, który chwilami strzelał jakby iskrami gniewu, — czasem migotał nikły płomyk świecy.
W czasie krótkich i ciemnych dni zimowych w blasku tym na tle okna, niby w latarni magicznej, rysowały się wielkie sylwetki pani Clennam w fotelu na kółkach, Jeremjasza z ogromną na bok pochyloną głową i sterczącemi końcami halsztuka i drepczącej pospiesznym krokiem Efri. Wieczorem cień jej znikał na szybach ostatni — i potem już do rana blado i spokojnie świecił tylko ogień kominka, niby latarnia morska, która ukazuje drogę i pociąga zdaleka zabłąkanego w przestworzu rozbitka.
A może takiem było przeznaczenie tego nieszczęsnego światełka.
W taki to dzień zimowy Efri krzątała się w kuchni. Przystawiła do ognia imbryk z wodą na herbatę i usiadła przed kominkiem na krzesełku, aby się ogrzać trochę. Siedząc tak, biedna Efri rzucała nieśmiałe wylęknione spojrzenia na prawo i na lewo, gdyż prawie bezustannie słyszała w tym domu jakiś
Strona:PL Karol Dickens - Maleńka Dorrit.djvu/72
Ta strona została skorygowana.