O rok starszy od Emi, miał 23 lata skończone, mieszkał z matką w niewielkim domku przy sąsiedniej ulicy, gdzie ta dzielna kobieta prowadziła handel tytoniem i każdej niedzieli ośmielał się składać swoje uszanowanie panu Dorrit, ofiarując mu paczkę cygar.
Ojciec Marshalsea nie odrzucał daru i przyjmował uprzejmie skromnego młodziana, co podniecało go do słodkich marzeń i budziło upajające nadzieje.
Bo dlaczegóż nie mógłby zostać mężem Emi? Czyż nie była dzieckiem więzienia, którego klucze spoczną kiedyś w jego ręku? Wówczas zamieszkaliby oboje pokoik, który teraz wynajmowała dla siebie i z którego spojrzenie sięgało swobodnie poza mury Marshalsea. Ustawiliby na małem okienku cały szereg doniczek z pięknemi kwiatami i zielonemi liśćmi, i mogłoby się zdawać, że mieszkają w gaju.
Jakże poetyczne byłoby ich życie, zdala od świata, który znaliby jedynie z opowiadania więźniów i ich gości! Myśląc o tej sielance, John zalewał się łzami i kończył obraz szczęścia kamiennym pomnikiem na pobliskim cmentarzu, gdzie po latach spoczną oboje z małżonką, a napis świadczyć będzie o ich cichem szczęściu.
Rodzice Johna wiedzieli o jego miłości, której zresztą ukryć było niepodobna, tem bardziej, że powodowała roztargnienie, a często zaniedbanie w praktycznych zajęciach, odnoszących się do sklepu tabacznego. To też matka rozważyła rzecz