Nie mogę już więcej przewracać kart tej drogiej książki, którą niegdyś kochałem łudząc się, że przeczytam ją do końca. Nie mogę również ujrzeć dna owej rzeki, gdzie w przelotnym błysku słońca ujrzałem blask zakopanych skarbów i zatopionych rzeczy. Postanowione było, że książka ta zamknie się na zawsze, gdy przeczytałem jedną jej tylko kartę. I postanowione było, że wieczny mróz zetnie wody, gdy ja stałem jeszcze wpatrzony w grę świateł na jej powierzchni, nie przeczuwając nic złego. Przyjaciel mój umarł, sąsiad mój umarł, umiłowana moja, skarb mej duszy, umarła. Jest to nieubłagana ciągłość tajemnicy, która zawsze tkwiła w tej istocie i którą nosić będę w sobie aż po koniec życia. Czyż na wszystkich cmentarzach miasta, przez które idę, znajdzie się jeden nieboszczyk, bardziej dla mnie niezrozumiały niż niezrozumiali mi są żywi mieszkańcy, niż ja sam jestem niezrozumiały dla nich?
Jest to naturalne dziedzictwo, którem Los obdarzył wszystkich jednakowo hojnie. Konny goniec jest pod tym względem równie bogaty jak król, pierwszy minister równie jak kupiec londyński. Tak samo miała się rzecz z trzema podróżnymi zamkniętymi w ciasnej klatce dyliżansu. Każdy z nich był dla towarzyszy tajemnicą, jak gdyby jechał własnym koczem zaprzężonym w szóstkę czy sześćdziesiątkę koni, a między nimi i sąsiadem była przestrzeń tak wielka, jak conajmniej jedno hrabstwo.
Posłaniec jechał z powrotem wolnym krokiem, zatrzymując się dość często przy karczmach przydrożnych, aby sobie popić, zdradzając jednak przy tem skłonności do utrzymania swojej tajemnicy, głęboko bowiem nasuwał zniszczony kapelusz na oczy. Miał on oczy nadające się do tej dekoracji, były bowiem czarne, ale pozbawione głębi i blasku, i zbyt blisko osadzone, jakby się obawiały, że znajdą się Bóg wie gdzie, gdy tylko oddalą się od siebie. Oczy te patrzyły złowieszczo z pod szerokiego ronda kapelusza, podobnego do trójgraniastej spluwaczki, zaś poniżej nich znajdował się wielki szal, odkrywający brodę i szyję, a spływający prawie do kolan. Kiedy Jerry wstępował na szklaneczkę, odsuwał końce szala lewą ręką, aby prawą móc sięgnąć po napój. Gdy to uczynił, znów okrywał się starannie.
„Nie, Jerry!“ wracał wciąż do tego samego tematu. „To nie dla ciebie, Jerry! Jesteś uczciwy kupiec, Jerry! To nie może być w twoim planie. Zwrócony! Niech mię djabli, jeśli to nie prawda, że się stary musiał strąbić!“
Polecenie do tego stopnia zaprzątało myśli Jerry, że kilka już razy zdejmował kapelusz, chcąc się podrapać w głowę. Z wyjątkiem ciemienia, które było zupełnie łyse, głowę jego pokrywały włosy sterczące, czarne, szorstkie jak szczecina, i spadająca niemal aż na szeroki, zadarty nos.
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.