Głowa była okrągła, jakby utoczona, i przypominała raczej mur najeżony gwoździami, niż owłosioną głowę. Przypuszczam, że najlepsi gracze w „żabkę“ ogłosiliby, że przez taką głowę niebezpiecznie jest skakać.
Kiedy Jerry jechał z poleceniem, które miał powtórzyć nocnemu stróżowi, siedzącemu przy bramie banku Tellsona, przy Temple Bar, mającemu z kolei powtórzyć je większym od siebie personom, nocne cienie zaczęły przybierać w jego oczach takie kształty, jakie wywołać mogło podobne zlecenie, zaś w oczach klaczy — jakie malował jej własny strach. Musiało tych kształtów być mnóstwo, bo się wzdrygała na widok każdego przydrożnego cienia.
W tym samym czasie dyliżans trząsł się, podskakiwał, potykał, po uciążliwym gościńcu, wioząc tajemniczego pasażera. I dla niego cienie nocne przybierały kształty, które nadawały im jego niespokojne oczy i błędne myśli.
Bank Tellsona miał stałe miejsce w dyliżansie. Kiwając się zgodnie z ruchem dyliżansu, pasażer nasz przeciągnął rękę przez rzemień (co nie uchroniło go od kiwania się w stronę sąsiada, którego spychał w sam kąt, ilekroć dyliżans podskoczył trochę wyżej) i siedział ze zmrużonemi oczyma. Małe okienka, migotliwe światła latarni przeświecające przez nie, otyły pasażer siedzący naprzeciw niego — wszystko to w myślach jego zlewało się z bankiem i innemi sprawami pierwszorzędnej wagi. Klekot uprzęży zmienił się w brzęk monet, a nasz pasażer w ciągu pięciu minut wykonał więcej tranzakcyj handlowych, niż cały bank Tellsona i wszystkie jego krajowe i zagraniczne filje w czasie trzykrotnie dłuższym. Potem otworzyły się przed nim podziemia Tellsona wraz ze wszystkiemi skrytkami i schowkami (a znał je bynajmnej nie powierzchownie); szedł przez skarbiec z pękiem wielkich kluczy i słabo płonącem światłem, aby się przekonać, że skrytki są bezpieczne, mocne, ciche, pewne, tak, jak je był zostawił.
Ale chociaż bank wciąż był obecny w jego świadomości (w sposób niejasny jak ból pod narkotykiem) i chociaż dyliżans był wciąż przytomny, myśli pana Lorry biegły ku czemu innemu, co dręczyło go przez całą noc. Miał przed sobą trudne zadanie — wydobyć człowieka z grobu.
Która z pośród niezliczonych twarzy, wyłaniających się z mroków przed jego oczyma, była twarzą owego żywcem pogrzebanego, cienie nie wskazywały dokładnie, ale wszystkie miały twarz człowieka lat około czterdziestu pięciu, różniły się zaś od siebie tylko wyrazem przeświecającym upiornie przez rysy widma. Duma, wzgarda, nieufność, rozpacz, pokora, upór kolejno następowały po sobie i kolejno zmieniały się zapadłe policzki, blada cera, wychudłe ręce i nogi. Ale twarz była ta sama, i wszystkie głowy pokrywała
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/019
Ta strona została skorygowana.