ust pręgi tygrysie. A jakiś wesoły chłopak, tak brudny, że czapka na jego głowie podobna była raczej do łachmana, palcem uwalanym w błocie napisał na murze: krew!
Niebawem miał nadejść czas, kiedy i to wino polać się miało na ulicach, plamiąc niejednego z tu obecnych.
A teraz chmura, którą na chwilę zmiótł z przedmieścia Świętego Antoniego przelotny błysk światła, znów zawisła nad niem, siejąc nieprzejrzany mrok. Zimno, brud, choroby, ciemnota, nędza, — oto dworzanie usługujący świętemu patronowi! Oto magnaci, potężni i silni! Zwłaszcza ten ostatni. Istoty ludzkie, których życie zmełło w straszliwych żarnach — (nie w tych bajecznych żarnach, w których starzy zamieniali się w młodych), sterczeli na każdym rogu, kręcili się przy każdych drzwiach, wyglądali każdem oknem. Młyn, który ich zmełł, zamieniał młodych w starych. Dzieci miały stare twarze i poważne głosy. Na każdej twarzy, bez względu na wiek, wycisnął swe piętno Głód. Był wszędzie. Wygnany z wielkich domów, czaił się w łachmanach, wiszących na żerdziach i sznurach. Głód wtargnął w uliczki, przebrany w słomę, odpadki papieru i szmat. Głód wyglądał z każdej szczapy drzewa, którą rąbał drwal. Głód wyzierał z bezdymnych kominków i z brudnych uliczek, których śmietniska nie kryły nic, coby nadawało się do zjedzenia. Głód był wypisany na półkach piekarza, zawarty w każdej kromce niesmacznego chleba. W sklepie masarskim, w każdym okrawku psiej padliny, wystawionej na sprzedaż. Głód trzeszczał suchemi kośćmi między pieczonemi kasztanami w żelaznym piecyku. Głód, podzielony na atomy, mieścił się w każdej taniej miseczce z zupą kartoflaną, okraszoną kilkoma kroplami oliwy.
Czaił się wszędzie, gdzie tylko mógł. Wąska, kręta uliczka, ziejąca straszliwym smrodem i rozpustą, poprzecinana innemi wąskiemi uliczkami, w których również mieszkały łachmany i szlafmyce, które również cuchnęły szlafmycami, łachmanami i różnemi innemi rzeczami o niesamowitym wyglądzie, zapowiadającemi nieszczęście. W wygłodzonych twarzach mieszkańców tej dzielnicy czytałeś jednak jakąś drapieżną wiarę, że można wydostać się z tej matni. Chociaż większość była przybita i znękana, nie brakło między nimi oczu świecących i żywych; ani też warg bladych z wściekłości. Ani czół zmarszczonych od myśli, czy wytrwać, czy też zadać cios? Szyldy (a było ich prawie tyle, co sklepików) wszystkie nosiły piętno niedostatku. Masaż i rzeźnik wymalowali jakieś nędzne okrawki mięsa. Piekarz — malutkie bochenki czarnego chleba. A wyimaginowani na szyldach ludzie, pijący w karczmach, garbili się nad skąpemi porcjami piwa i wina i dziwnie zgodni byli w swoim smutku. Nic nie przedstawiało się w stanie kwitnącym — wyjąwszy narzędzia i broń. Tylko siekiery i noże rzeźnika były bły-
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/032
Ta strona została skorygowana.