Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/033

Ta strona została skorygowana.

szczące i ostre; młoty kowala były ciężkie a wyroby puszkarza — groźne. Ulice brukowane ostremi kamieniami między któremi potworzyły się kałuże, pełne błota i wody, nie miały chodników i kończyły się u progu domostw; środkiem płynął rynsztok, jeżeli wogóle można było o nim powiedzieć, że płynął, to bowiem zdarzało się tylko po wielkich deszczach, a wtedy biegł w fantastycznych zakrętach i wlewał się wprost do sieni domów. Gdzieniegdzie, w wielkich odstępach, kołysały się lampy, zawieszone na blokach, przymocowanych do wbitych pali. W nocy, kiedy latarnik, opuściwszy lampy, zapalił je i podciągnął znów wgórę, nad głowami żarzył się las ponuro tlących się knotów, wyglądających tak, jakby to było na morzu. I rzeczywiście było to na morzu, a okrętowi i załodze zagrażała straszna burza.
Nadchodził bowiem Czas, kiedy zgłodniały nędzarz, mieszkaniec tej dzielnicy, patrzący od tak dawna z pustym brzuchem na latarnika, miał wpaść na myśl, czyby nie zastosować jego metody i nie wieszać ludzi na tych palach z pomocą sznurów i bloków, by przyświecali mrokom jego żywota? Ale ten czas nie nadszedł jeszcze. I wiatr, wiejący nad Francją, daremnie rozwiewał łachmany biedaków — albowiem ptaki, porosłe w pióra i śpiewające wesoło, nie chciały zrozumieć ostrzeżenia.
Winiarnia położona była na rogu ulicy i przedstawiała się lepiej i zamożniej od innych sklepów. Właściciel winiarni, ubrany w żółtą kamizelkę i zielone spodnie, stał przed drzwiami i przyglądał się walczącym o wino. „To nie moja rzecz!“ powiedział wreszcie, wzruszając ramionami. „Handlarze z targowicy upuścili beczkę, więc niech przyniosą drugą!“
W tej chwili ujrzał dowcipnisia, piszącego ów żart, i zawołał przez ulicę:
„Co ty wyprawiasz, Gaspardzie?“
Chłopak wskazał na napis z miną niezmiernie wymowną, co jest właściwością ludzi jego stanu. Ale żart był chybiony i nie wywołał pożądanego wrażenia — co również zdarza się ludziom jego stanu.
„Cóż znów za pomysł? Chcesz pójść do szpitala wariatów?!“ powiedział właściciel winiarni, przechodząc na drugą stronę ulicy i zamazując napis garścią błota, które umyślnie zaczerpnął w tym celu. „Dlaczego piszesz w publicznych miejscach?! Czyż niema — powiedz-no z łaski swojej — czyż niema innych miejsc do pisania?“
Mówiąc to, dotknął czystszą ręką (może umyślnie, a może przypadkiem) serca wesołka. Tamten przycisnął jego dłoń podskoczył zwinnie i zaczął tańczyć jakiś fantastyczny taniec, trzymając w wyciągniętej ręce trzewik, który zrzucił był z nogi w czasie wykonywania skoków. W tych oko-