wieka, który, przebudziwszy się nagle, podejmuje temat rozmowy, przerwanej poprzedniego wieczora.
„Prosiłem by mi pozwolono nauczyć się szewctwa... pozwolono mi z wielkim trudem... nie odrazu... I odtąd ciągle szyję trzewiki“.
Gdy wyciągnął rękę po trzewik, który mu zabrano, pan Lorry odezwał się, patrząc mu badawczo w twarz:
„Panie Manette! Czy pan mię sobie przypomina?“
Trzewik upadł na podłogę a szewc spojrzał uważnie na mówiącego.
„Panie Manette!“, ciągnął Lorry, kładąc rękę na ramieniu Defarge’a, „czy i tego człowieka nie przypomina pan sobie? Niech pan spojrzy na niego! Niech pan spojrzy na mnie! Bankier — dawne czasy — interesy — stary sługa — czy nic pan nie pamięta, panie Manette?!“
Długoletni wiezień siedział nieruchomo, patrząc to na pana Lorry, to na Defarge’a. Sieć zmarszczek pokryła jego czoło, pod którem zaczęła się widocznie natężona praca myśli, od tak dawna tonących w mroku. Widać było, jak te myśli wzmagają się, słabną, uchodzą — znów powracają. Te same zmienne wrażenia odbijały się na pięknem, młodem obliczu dziewczyny, która, trzymając się ściany, stanęła tak, by móc patrzeć na niego. Ręce, które z początku podniosła z lękiem i przerażeniem, jakby chciała zakryć oczy przed jego widokiem, a nawet odsunąć go od siebie — teraz wyciągały się ku niemu niecierpliwie, spragnione przytulić tę upiorną twarz do swego młodego łona. Kochać! Wrócić go miłości i życiu! Tak wyraźnie odbijała się zmiana w jego twarzy na jej twarzyczce (może jeszcze wyraźniej nawet), iż zdawało się, że jakieś światło od niej bije na niego.
Znów objął go mrok. Patrzył na obu mężczyzn coraz mniej przytomnie, a oczy jego wędrowały błędnie jak dawniej po podłodze. Wreszcie westchnął głęboko i wziął się do trzewika.
„Poznał go pan?“ szeptem zapytał Defrage.
„Tak... na chwilę... Z początku myślałem, że to beznadziejne... ale zobaczyłem przez jeden krótki moment twarz, którą kiedyś tak dobrze znałem. Cs! Usuńmy się! Cs!“
Panna Manette oderwała się od ściany i stanęła bliziutko, tuż przy ławce, na której siedział szewc. Było coś niesamowitego w tem jego nie zdawaniu sobie sprawy z obecności osoby, której wystarczało wyciągnąć rękę, by go dotknąć.
Nie padło ani jedno słowo, nie zabrzmiał ani jeden szmer... Stała przy nim, nieruchomo jak duch, a on siedział pochylony nad robotą.
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/043
Ta strona została skorygowana.