naturalne milczenie i cisza. Jedna jedyna dusza była obecna, madame Defarge, która stała przy drzwiach, robiła pończochę i nic nie widziała.
Więzień wsiadł do karety, za nim córka. Pan Lorry był już na stopniu, kiedy nieszczęśliwy starzec zatrzymał go, prosząc o zabranie narzędzi szewskich i niedokończonych trzewików. Madame Defarge krzyknęła natychmiast mężowi, że zaraz je przyniesie, i nie przestając robić na drutach poszła przez podwórze. Szybko wróciła z żądanemi przedmiotami, potem stanęła we drzwiach, i znów nic nie widziała.
Defarge wskoczył na kozioł i zawołał „Do rogatki!“ Pocztyljon strzelił z bata, kareta potoczyła się w świetle słabo świecących latarni.
W blasku wiszących latarni — jaśniejszych na pierwszorzędnych ulicach, ciemniejszych w ciasnych zaułkach — obok oświetlonych magazynów, wesołych tłumów, rozjaśnionych kawiarń, obok teatrów, kareta zdążała ku jednej z bram miasta. Żołnierze z latarniami, odwach. „Papiery, panowie!“ „Panie oficerze“, rzekł Defarge, schodząc z kozła i biorąc go na stronę. „Oto papiery tamtego pana z siwemi włosami; wręczono mi je...“ Tu zniżył głos do szeptu. Zachybotały się latarnie, jakieś ramię w uniformowym rękawie oświetliło wnętrze karety, a oczy właściciela owego ramienia spojrzały na białą głowę wzrokiem, którego nie spotyka się co noc, ani codzień. „W porządku! Dalej!“ zawołał żołnierz. „Adieu!“ padło ze strony Defarge’a. I pojechali w coraz szybszem świetle porozwieszanych latarń pod niebo pełne roziskrzonych gwiazd.
Poniżej łuku świateł, nieruchomych, niezmiennych, nieśmiertelnych: tak odległych od naszej małej planety, że uczeni twierdzą, iż jest rzeczą wątpliwą, czy promienie niektórych z nich zdążyły już odnaleźć nasz glob, jako punkt w przestrzeni, gdzie się coś dzieje, gdzie ktoś cierpi — kładły się czarne, głębokie cienie nocy. Przez wszystkie te mroźne i niespokojne godziny, dzielące podróżnych od świtu, w uszach pana Jarvisa Lorry — który siedział naprzeciw pogrzebanego żywcem, a tak cudownie odratowanego człowieka i przemyśliwał, jakie władze duchowe nieszczęśliwy utracił na zawsze a jakie będzie mógł odzyskać — dźwięczało wciąż to samo pytanieL
„Spodziewam się, że chcesz żyć?“
I ta sama odpowiedź:
„Nie wiem...“
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/049
Ta strona została skorygowana.