mód, przy których zamykaniu i odmykaniu pył zasypywał ci oczy i wdzierał się do gardła. Twoje banknoty miały zapach pleśni i robiły wrażenie, że lada chwila z powrotem zamienią się w szmaty. Kruszec twój chowano gdzieś w zatęchłych zakamarkach, w sąsiedztwie kloak, gdzie pod wpływem ohydnych wyziewów w parę dni tracił swój połysk. Twoje dokumenty szły do skarbców, naprędce przerobionych z kuchen lub kredensów, gdzie wydzielały tłuszcz ze swych pergaminów i tą wonią zarażały powietrze banku. Skrzynki z papierami mniejszej wagi i papierami rodzinnemi umieszczano na górze, w wielkiej jadalni, gdzie zawsze stał na środku wielki stół, chociaż nikt nigdy nie zasiadłby przy nim do jedzenia, i gdzie jeszcze w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym pierwszym listy, pisane do ciebie przez twoją dawną miłość albo najdroższe dziecko, narażone były na to, że patrzyły na nie przez okna głowy, wystawione na Temple Bar z ohydną brutalnością i dzikością, jakiej nie powstydziłaby się Abisynja ani kraj Aszantów!
Zresztą, w owych czasach skazywanie na śmierć było receptą stosowaną na wszystkie dolegliwości wszystkich stanów i zawodów, a więc również nie w najmniejszej mierze także i w sprawach związanych z bankiem Tellsona. Przecież śmierć jest najlepszym lekarzem wszystkich cierpień — dlaczegóż nie miałoby go stosować i Prawo?! Skazywano więc na śmierć fałszerza. I tego, który obracał fałszywemi banknotami, skazywano na śmierć! I tego, kto otworzył cudzy list, skazywano na śmierć. I tego, kto się pomylił w rachunkach, skazywano na śmierć. I tego, kto ukradł czterdzieści szylingów i sześć pensów, skazywano na śmierć. I tego, któremu oddawano konia do potrzymania przed domem Tellsonów, jeśli ulotnił się razem z koniem, skazywano na śmierć. I tego, który zrobił jednego tylko fałszywego szylinga, skazywano na śmierć. Trzy czwartej ogólnej liczby przestępców skazywano na śmierć. Nie dlatego, żeby śmierć była postrachem — raczej rzecz miała się wręcz przeciwnie — ale dlatego, że dzięki temu zwyczajowi nie potrzebowano roztrząsać każdego wypadku zosobna i za jednym zamachem pozbywano się kłopotu i człowieka. W owych czasach bank Tellsona, jak większość ówczesnych instytucyj tego rodzaju, zabrał tyle żywotów, że gdyby ścięte głowy składano na Temple Bar zamiast je pocichu grzebać, to prawdopodobnie pozbawiłyby one parter banku w sposób zupełne niedwuznaczny tej odrobiny światła, jaka na tę cześć Domu przypadała
Interesy banku Tellsona prowadzili sędziwi ludzie, gnieżdżący się po rozmaitych zakamarkach i dziurach gmachu. Przyjmując kogoś młodego, bank chował go, dopóki nowoprzyjęty się nie postarzał. Trzymali go w ciemności jak ser, aż przesiąkł wonią banku i pokrył się pieśnią. Wtedy
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/054
Ta strona została skorygowana.