najmiłościwszego, najjaśniejszego, najdostojniejszego, itd., a ziemiami Ludwika francuskiego, że podle, zdradliwie, nikczemnie itd. doniósł wymienionemu Ludwikowi francuskiemu, jakie siły zbrojne nasz najdostojniejszy, najmiłościwszy i najjaśniejszy itd. przygotował celem wystania ich do Kanady i Ameryki Północnej. Z tego wszystkiego Jerry, którego głowa jeżyła się coraz bardziej w miarę, jak uderzały w nią terminy prawne, wyrozumiał wkońcu, że wymieniany kilkakrotnie Karol Darnay stoi przed nim, oskarżony o zdradę główną, że sąd złożył już przysięgę i że pan prokurator zabierze głos.
Oskarżony, który w myślach widzów obecnych na sali był już (o czem wiedział) powieszony, przybity, poćwiartowany, nie drżał ani nie starał się przybrać teatralnej pozy. Był spokojny i skupiony, a bieg sprawy śledził z ciekawością. Stał z rękoma opartemi o deskę zastępującą barjerę, tak opanowany, iż nie poruszył ani jednego źdźbła słomy, którą była zasypana. Cała zresztą sala była wysłana słomą i skropiona octem, co służyło za środek zapobiegawczy przeciw gorączce więziennej i więziennym wyziewom.
Nad głową więźnia znajdowało się lustro, mające skupiać na nim światło. Tłumy przestępców i nieszczęśliwych odbijały się w niem, zanim z jego powierzchni przeszły pod ziemię. Gdyby lustro oddało kiedyś odbite w niem postacie, tak jak ocean wraca skarby, które pochłonął — w miejscu tem musiałyby straszyć gromady upiorów! Może jednak więzień wspomniał jakieś podłe i nikczemne postacie, które odbijały się w tem lustrze. Gdy bowiem poruszył się i zauważył padający nań promień światła, podniósł głowę, a gdy ujrzał lustro, twarz jego spłonęła rumieńcem, zaś prawa ręka poruszyła źdźbła słomy...
Czyniąc to, odwrócił się przypadkiem na lewo. Na wysokości jego oczu, w kącie ławki sędziowskiej, siedziały dwie osoby, na których wzrok więźnia zatrzymał się tak nagle i wywołując taką zmianę w całej jego postaci, że wszystkie oczy, zwrócone dotychczas na niego, pobiegły w tym kierunku.
Wówczas widzowie ujrzeli dwie postacie, młodą, dwudziestokilkuletnią damę i jegomościa, który był najwidoczniej jej ojcem. Człowiek ten posiadał niezmiernie ciekawą głowę: a to zarówno dla białych jak śnieg włosów, jak i dla dziwnie skupionego wyrazu twarzy; była w tem skupieniu nie tyle praca myśli, co jakby wewnętrzna zaduma. Ten wyraz czynił zeń człowieka starego. Ale, gdy się wypogadzał i budził, co się zdarzało ilekroć zwracał się do córki, robił wrażenie przystojnego mężczyzny w sile wieku.
Córka jedną ręką wzięła ojca pod ramię, a drugą położyła na niej. Siedziała blisko ojca i tuliła się do niego ze
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/062
Ta strona została skorygowana.