Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/075

Ta strona została skorygowana.

i wytwornem obejściu, poznać szewca z paryskiego poddasza. Ale, kto raz spojrzał na pana Manette, mimowoli spojrzał i drugi: choćby nawet nie miał sposobności usłyszeć jego zmęczonego głosu ani dojrzeć chmury melancholii, bez żadnego powodu występującej od czasu do czasu na jego obliczu. Jedna okoliczność stale wywoływała tę chmurę z głębin jego duszy — a mianowicie przypomnienie dawnych cierpień, jak naprzykład na tym procesie. Ale chmura ta posiadała również zdolność zjawiania się bez powodu i na tych, którzy znali historję doktora, robiła wrażenie takie, jakby letnie słońce rzucało na jego twarz cień Bastylji, chociaż Bastylja odległa była o trzysta mil.
Jedna tylko córka posiadała cudowną moc odgarniania bolesnej zadumy z jego czoła. Była ona tą złotą nicią, która łączyła przeszłość, poprzedzającą jego nieszczęścia, z teraźniejszością, równie daleką od jego nieszczęść: dźwięk jej głosu, błysk jej twarzy, dotknięcie jej ręki posiadało na niego zbawienny wpływ. Niezawsze jednak: Łucja pamiętała chwile, kiedy ta moc ją zawiodła. Ale chwile te były rzadkie i nie pozostawiały śladu w jej pamięci.
Pan Darney gorąco i serdecznie ucałował rękę Łucji, potem zwrócił się z podziękowaniem do pana Stryvera. Pan Stryver, człowiek liczący niewiele ponad trzydziestkę, ale wyglądający przynajmniej o dwadzieścia lat starzej, wielki, tęgi, czerwony, grubijański i wyzuty z wszelkiej delikatności i nieśmiałości, wpychał się łokciami (w znaczeniu fizycznem i moralnem) do rozmów i towarzystw, mogących mu się przydać w tem przepychaniu się przez życie.
Nie zdążył jeszcze zdjąć peruki i togi, a już przepychał się do swego klijenta tak gwałtownie, że wkońcu wypchnął Bogu ducha winnego pana Lorry z grupy otaczającej Karola Darnay.
„Rad jestem, że wyciągnąłem pana z honorem z tej sprawy. Oskarżenie było nikczemne, dosłownie nikczemne, ale właśnie dlatego mogło być niebezpieczne“.
„Zobowiązał mię pan całem życiem — w podwójnem tego słowa znaczeniu“, powiedział Darnay, ściskając mu dłoń.
„Zrobiłem, co mogłem, panie Darnay. To znaczy, nie mniej od każdego innego“.
Ponieważ wypadało, żeby ktoś powiedział: „Znacznie więcej“, więc powiedział to pan Lorry. Może nie zupełnie bezinteresownie, a w nadziei, że się wepchnie z powrotem na swoje miejsce.
„Tak pan sądzi?“ zapytał pan Stryver. „No, był pan na sali przez cały czas, więc musiał pan słyszeć. Pan zresztą jest też człowiekiem interesu“.
„I jako taki“, powiedział pan Lorry, którego adwokat wepchnął teraz do kółka rozmawiających, jak poprzednio