ich przeciągały się do późnej nocy, nieraz widywano Cartona, jak chyłkiem i niepewnie szedł do domu, w biały dzień, skradając się jak kot mający nieczyste sumienie. Wkońcu osoby zainteresowane zaczęły szeptać, że aczkolwiek Sydney Carton nigdy nie będzie lwem, to jest on zdumiewająco sprytnym i pożytecznym szakalem, i że w tej skromnej roli oddaje Stryverowi nieocenione usługi.
„Już dziesiąta, proszę pana“, powiedział posługacz, którego Carton obarczył obowiązkiem zbudzenia go.
„Co się stało?“
„Dziesiąta, proszę pana!“
„Jaka dziesiąta? Wieczorem?“
„Tak, proszę pana! Szanowny pan kazał się zbudzić!“
„A, przypominam sobie! No, dobrze, dobrze!“
Po kilku bezowocnych próbach ponownego zaśnięcia czemu przeszkadzał posługacz przez dobre pięć minut grzebiąc w węglach, Carton wstał, nacisnął na głowę kapelusz i wyszedł. Wrócił do Temple, a oświeżywszy się nieco przechadzką między Kings Bench i Paper Building, wszedł do kancelarii Stryvera.
Kancelista Stryvera, który nigdy nie brał udziału w tych konferencjach, poszedł już do domu, a sam pryncypał, Stryyer, otworzył drzwi. Był w rannych pantoflach i długiej koszuli, z odkrytą dla wygody szyją. Miał te charakterystyczne, ciemne sińce pod oczyma, które można zauważyć u wszystkich bibertynów jego klasy, od portretów Jeffrinsa począwszy, a które odnajdziemy w portretach rozmaitych szkół malarskich z każdej pijackiej epoki.
„Spóźniłeś się, moja Pamięci“, powiedział Stryyer.
„Nie więcej niż zwykle! Najwyżej kwadrans“.
Weszli do ponurego pokoju, zarzuconego papierami i obstawionego półkami na książki; na kominku palił się wesoły ogień i bulgotał kociołek, a na środku stał stół, zastawiony winem, rumem, wódką, cytrynami i cukrem.
„Widzę, że jesteś już po buteleczce, Sydneyu“, powiedział pryncypał.
„Jeżeli się nie mylę, to po dwóch. Jadłem obiad z naszym dzisiejszym klijentem — właściwie patrzyłem jak on je, co na jedno wychodzi!“
„To był szczęśliwy pomysł z tem podobieństwem! Jakeś ty na to wpadł? Kiedy przyszło ci to do głowy?“
„Pomyślałem sobie, że to przystojny chłopak, a potem, że i ja byłbym przystojny, gdybym miał szczęście!“
Pan Stryyer śmiał się, trzymając się za swój przedwczesny brzuch.
„Ty i szczęście! Do roboty, Sydney, do roboty!“
Dość markotnie zrzucił szakal ubranie, przeszedł do sąsiedniego pokoju i wrócił z wielką miednicą, pełną zimnej
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/081
Ta strona została skorygowana.