wody, i dwoma ręcznikami. Umoczył ręcznik w wodzie, wyżął go i obwiązał sobie głowę w sposób, który czynił go szkaradnym. „Jestem gotów!“
„Dziś mamy niewiele roboty, moja Pamięci!“ powiedział Stryver, wesoło grzebiąc między papierami.
„Ile?“
„Tylko dwie sztuki!“
„Daj mi gorszą!“
„Masz! I jazda!“
Lew położył się na sofie po jednej stronie stołu zastawionego trunkami, zaś szakal usiadł po drugiej stronie tegoż stołu, mając pod ręką papiery, flaszki i szklanki. Obaj zabrali się natychmiast do picia, chociaż każdy czynił to w inny sposób. Lew z rękoma w kamizelce, wpatrzony w ogień, od czasu do czasu flirtował z jakimś dokumentem. Szakal ze ściągniętemi brwiami i skupioną twarzą, tak zaabsorbowany swoją pracą, że oczy jego nie towarzyszyły dłoni, gdy wyciągała się po szklankę; to też najczęściej nie odrazu udawało mu się ją podnieść do ust. Dwa czy trzy razy treść papierów wydała się szakalowi zawikłana; wtenczas wstawał i zwilżał ręcznik. Po tych wędrówkach do dzbanka i miski wracał z włosami tak dziwacznie zmoczonemi, że trudno to opisać słowami. Poważna mina czyniła go jeszcze śmieszniejszym.
Wreszcie szakal wybrał żer odpowiedni dla lwa i podał mu. Lew wziął to ostrożnie i uważnie, z kolei rozpatrzył go, wypisał swoje uwagi, w czem szakal pomagał mu. Kiedy żer został ostatecznie przetrawiony, lew zakładał ręce za kamizelkę i kładł się na kanapę, by medytować. Szakal odświeżał gardło pełnym kuflem, a rozpaloną głowę ręcznikiem, i zabierał się do przygotowania następnego dania, poczem podawał je, jak poprzednio, lwu. Czynności tych nie przerywano do godziny trzeciej rano.
„Teraz, kiedyśmy już skończyli, Sydneyu, należy nam się po szklance ponczu“, powiedział pan Stryver.
Szakal zrzucił z głowy ręczniki, które znów dymiły od wilgoci, otrząsnął się, ziewnął, przeciągnął się i westchnął.
„Byłeś dzisiaj bardzo dokładny, jeśli chodzi o świadka rodzaju żeńskiego. Każde pytanie trafiało“.
„Zawsze jestem dokładny — może nie?“
„Nie przeczę temu. Ale co ci zepsuło humor? Podlej go trochę ponczem — może się wypogodzi“.
Szakal mruknął coś niezrozumiale i znów westchnął.
„Stary Sydney Carton ze starej szkoły w Shrewsburry“, powiedział Stryver, nachylając się nad nim, i porównywując, jakim był i jakim jest, „stary, rozdygotany Sydney! Raz na górze, raz na dole! Raz zadowolony, to znów w czarnej melancholii!“
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/082
Ta strona została skorygowana.