sekty i chcieli poprawić świat zapomocą specjalnego żargonu „Centrum prawdy“. Według nich Człowiek wyszedł z Centrum prawdy (co nietrudno było dowieść) ale nie wyszedł z jej Obwodu, żeby zaś nie wyleciał z Obwodu, i wrócił z powrotem do Centrum, należy pościć i wywoływać duchy. Ci ludzie byli w żywych stosunkach z duchami, co przyniosło wiele dobrego, chociaż dobro to niczem się nie zamanifestowało.
Niejaką pociechą było, że całe towarzystwo w salonach Monseigneura ubierało się bez zarzutu. Gdyby Dzień Sądu miał być pokazem strojów — wszyscy goście Monseigneura dostąpiliby wiecznego zbawienia. Takie ufryzowanie, upudrowanie i uczesanie włosów, takie delikatne cery, sztucznie ochraniane i ulepszane, takie piękne dla oka szpady, i takie wysubtelnienie zmysłu powonienia były najlepszą rękojmią, że wszystko iść będzie jak najlepiej! Wytworni panowie, świetnie wychowani, nosili małe świecidełka, które dźwięczały przy każdym ich leniwym ruchu. Złote ogniwa łańcuszków dzwoniły jak kosztowne dzwoneczki. Od dźwięku tych dzwoneczków i od szelestu jedwabi, adamaszków i cienkiej bielizny, szło w powietrzu trzepotanie, które gdzieś daleko usuwało przedmieście świętego Antoniego i pożerający je głód.
Strój był nieomylnym talizmanem i czarem na to, aby wszystko zostało jak było. Każdy był wystrojony jak na Bal Maskowy trwający bez końca. Od pałacu Tuilleries, poprzez Monseigneura i cały Dwór, poprzez Trybunał Sprawiedliwości i wszystkie Towarzystwa (z wyjątkiem straszydeł) Pochód Maskowy zstępował aż do Kata, który, aby czar trwał niezmiennie, musiał sprawować swój urząd: „utrefiony, upudrowany, w szamerowanym złotym fraku, w białych jedwabnych pończochach“. Przy szubienicy i kole (miecz był rzadkością) Monsieur Paris — jak go nazywali, za przykładem biskupów, jego koledzy z prowincji, Monsieur Orleans i inni — pełnili swój urząd w tym wspaniałym stroju. I któż z gości Monseigneura, na owem przyjęciu w roku Pańskim tysiąc siedemset osiemdziesiątym, mógłby wątpić, że system oparty na utrefionym kacie, upudrowanym, kapiącym od złota, w jedwabnych pończochach — ujrzy niebawem swój zmierzch!
Monseigneur, wypiwszy czekoladę, zwolnił swoich czterech niewolników, nakazał otworzyć szeroko drzwi, prowadzące do Świętego Świętych, i wyszedł do gości. A wtedy, co za uniżoność, co za krygowanie się, płaszczenie, serwilizm, ileż wstrętnej pokory! Co się tyczy pokłonów ciałem i duchem, nic już nie zostało dla Niebios, i to może było powodem, że wielbiciele Monseigneura nie narzucali się Niebu zbyt często!
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/099
Ta strona została skorygowana.