dawno już zabrał swój strzęp i oddalił się, kobiety, które krzątały się dokoła małego trupa, gdy spoczywał na studni, usiadły na ocembrowaniu, patrząc jak płynie woda i jak przesuwa się Bal Maskowy, a kobieta wciąż robiąca spokojnie na drutach, wciąż jeszcze stała i dziergała dalej z wytrwałością Fatum. Woda ze studni płynęła, rzeka płynęła dzień płynął ku wieczorowi, tyle żywotów w tem mieście płynęło ku śmierci — wszystko w imię prawa, że przypływ i odpływ nie czekają na nikogo. Szczury posnęły znów w swoich ciemnych norach. Bal Maskowy rozbłysnął znów przy kolacji — wszystko płynęło swojem korytem.
Wspaniały krajobraz, złote ale jakże lekkie kłosy! Łaty nędznego żyta, miast łanów zboża, łaty grochu fasoli, łaty nędznych jarzyn, miast pszenicy! Zmartwiała natura, jak mężczyźni i niewiasty, którzy na niej gospodarzą, zdradza wyraźną skłonność do okazania, że wegetuje niechętnie i żywi tylko to smutne pragnienie: nie walczyć — uschnąć raczej.
Monsieur le Marquis w podróżnej karocy (która mogłaby być lżejsza), prowadzonej przez cztery konie i czterech pocztyljonów, wspina się na strome wzgórze. Rumieniec na policzkach pana markiza nie czyni ujmy jego wychowaniu: nie pochodzi z wewnątrz. Wywołało go coś, co wymyka się z pod kontroli pana markiza: zachodzące słońce.
Słońce świeciło tak jasno do wnętrza karocy, gdy wjechała na szczyt wzgórza, że siedzący w niej stał się purpurowy. „Zaraz skona“, powiedział pan markiz, patrząc na swe ręce. „Za chwilę“.
Słońce stało rzeczywiście tak nisko, że zaszło właśnie w tej samej chwili. Kiedy na koła założono hamulce a karoca zaczęła zjeżdżać z pagórka w tumanie kurzawy, czerwona łuna zniknęła szybko. Ponieważ słońce i pan markiz odbywali jednocześnie tę samą drogę wdół, gdy zdjęto więc hamulec, zabrakło na ziemi światłości.
Ale pozostała falista okolica, malownicza i rozległa, malutka wioska u stóp wzgórza, za nią szumiący potok, wieża kościelna, wiatrak, las, gdzie odbywały się polowania, i stroma skała z wieżą zamienioną na więzienie. Na wszystkie te przedmioty, powoli zapadające w mrok, spoglądał pan markiz wzrokiem człowieka, wracającego do domu.
Wieś posiadała jedną nędzną ulicę, nędzny browar, nędzną garbarnię, nędzną karczmę, nędzny dziedziniec, przeznaczony na postój dla koni pocztowych, nędzną studnię i inne nędzne urządzenia. Mieszkańcy jej byli nędzarzami.