Niektórzy z nich siedzieli na progach domów, obierając na wieczerzę liche cebule i tym podobne produkty, inni płukali przy studni liście, trawy i inne dary ziemi, które nadawały się do jedzenia. Nie trzeba było wyraźniejszego znaku czemu zawdzięczali swoje ubóstwo: podatek państwowy, podatek kościelny, podatek dla pana włości, podatki ogólne i podatki szczególne trzeba było płacić to tu, to tam, zgodnie z ogromnem obwieszczeniem, wywieszonem w tej małej wiosce, i dziwić się raczej należało, że podatki nie pochłonęły dotychczas całej wioski.
Dzieci tu było mało, psów nie było wcale. Co się tyczy mężczyzn i kobiet, mieli do wyboru: życie w najnędzniejszych warunkach, jakie można sobie wyobrazić, w wiosce, u stóp wzgórza, albo niewola i śmierć w więzieniu górującem na skale.
Przyjazd pana markiza poprzednio już zapowiedział goniec, a teraz oznajmiał go pocztyljon strzelający z bata, który w czystem powietrzu letniem wił się nad głowami wieśniaków jak wąż. Monsieur le Marquis zajechał przed bramę domu pocztowego, jakby otoczony Furjami. Poczta znajdowała się niedaleko studni a wieśniacy przerwali swe zajęcia, żeby się przyjrzeć dostojnemu gościowi. Patrzał na nich i, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy, dostrzegał w ich wychudłych twarzach i postaciach powolny ale niewątpliwy upadek fizyczny: powód to, dla którego chudość Francuzów stała się dla Anglików pewnego rodzaju przesądem, który przeżył prawdę o dobrych sto lat.
Monsieur Le Marquis lustrował wzrokiem pokorne twarze, które pochylały się przed nim, jak on i jemu podobni pochylali się przed Monseigneurem na Dworze — z tą tylko różnicą, że te oblicza pochylały się, by cierpieć, a nie, by pochlebiać — gdy do tłumu zbliżył się siwowłosy dróżnik.
„Przyprowadź mi tego draba! Prędko!“ rozkazał gońcowi pan markiz.
Przyprowadzono dróżnika, który stanął z czapką w ręku, reszta zaś otoczyła go kołem, by słuchać i patrzeć jak tamci, koło studni w Paryżu.
„Ciebie minąłem na drodze?“
„Tak, jaśnie panie! Miałem ten zaszczyt, że raczył mię jaśnie pan minąć na gościńcu“.
„Wchodziłeś na wzgórze, a potem schodziłeś po stoku?“
„Tak, jaśnie panie!“
„A czemu przyglądałeś się tak badawczo?“
„Jaśnie panie! Przypatrywałem się temu człowiekowi“.
Zamilkł i zniszczoną, niebieską czapką wskazał pod karetę. Wszyscy obecni spojrzeli w tym samym kierunku.
„Jakiemu człowiekowi, świnio? I czego tam patrzysz?“
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/104
Ta strona została skorygowana.