Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

Pół tuzina tych, którzy, oglądali łańcuch, kręciło się wciąż jeszcze między kołami, jak owce. Koła ruszyły się tak szybko, że radzi byli, iż udało im się wynieść cało skórę i kości. Nie mieli zresztą nic innego do stracenia, w przeciwnym razie nie poszłoby im tak szczęśliwie.
Szybkość, z jaką kareta wyjechała z wioski i poczęła się wspinać po zboczu z drugiej strony, wkrótce zmalała, gdyż wzgórze było strome. Początkowy pęd przeszedł stopniowo w wolny krok, w kołysanie się i chybotanie w powietrzu przesyconem wonią nocy letniej. Pocztyljoni, których głowy, zamiast Furyj, otaczało tysiące much, wymachiwali batami, które wiły się wokoło karety jak Harpie. Lokaj szedł przy koniach, a w ciemnej dali słychać było gońca, jadącego przodem.
Na największej pochyłości wzgórza znajdował się malutki cmentarz, z krzyżem, i z wielką, nową figurą Zbawiciela. Była to prosta figura, wykonana w drzewie przez jakiegoś niewprawnego rzeźbiarza wiejskiego, ale postać ta była wzięta jakby z życia — prawdopodobnie z życia samego wykonawcy — gdyż była przeraźliwie chuda.
U stóp tego bolesnego symbolu wielkiej boleści, która stawała się coraz większa, choć jeszcze nie największa, klęczała kobieta. Gdy kareta podjechała bliżej, kobieta odwróciła głowę, wstała szybko i podbiegła do drzwiczek pojazdu.
„Ach, Monseigneur! Monseigneur! Prośba!“
Z lekkim odruchem zniecierpliwienia, ale bez najmniejszej zmiany w twarzy, markiz zwrócił się w jej stronę.
„Co tam znowu? No, prędzej! Wciąż te prośby!“
„Jaśnie panie! Na miłość Boga! Mój mąż leśniczy...“
„No i cóż ten twój mąż, leśniczy? Zawsze to samo. Nie może czego zapłacić?“
„Wszystko zapłacił, jaśnie panie! Umarł!“
„No, to ma już spokój. Przecież go nie wskrzeszę?!“
„Nie, nie, jaśnie panie! Ale on leży tam, pod tą nędzną darniną...“
„Więc?“
„Tyle tu jest tej darniny, jaśnie panie...“
„Więc cóż z tego?“
Wyglądała na starą kobietę, chociaż była jeszcze zupełnie młoda. Zachowanie jej świadczyło o bezgranicznej rozpaczy. Od czasu do czasu zaciskała wychudłe i żylaste ręce z jakąś dziką energią, to znowu dotykała drzwiczek karety miłośnie, pieszczotliwie, jakby to była ludzka istota i mogła zrozumieć, że ja błagają o litość.
„Wysłuchaj mię, jaśnie panie! Wysłuchaj mojej prośby! Mój mąż umarł z nędzy. Tylu umiera z nędzy... Tylu jeszcze umrze z nędzy...“
„Więc cóż z tego? Mam ich nakarmić?“