„Myśmy czynili źle?“ zapytał markiz z uśmiechem i delikatnie wskazał najpierw na swego bratanka, potem na siebie.
„Nasza rodzina. Nasza czcigodna rodzina, której honor leży na sercu nam obydwum aczkolwiek w odmienny sposób. Nawet za czasów mego ojca robiliśmy mnóstwo złego, krzywdząc każde stworzenie ludzkie, które stanęło między nami i naszem używaniem życia. Dlaczego mam mówić czasach mego ojca, kiedy to są i twoje czasy? Czy mogę oddzielić mego ojca od jego bliźniego brata, dziedzica i sukcesora?“
„Uczyniła to śmierć“, rzekł markiz.
„I zostawiła mnie“, ciągnął bratanek, „związanego z systemem, który mię przeraża, za który jestem odpowiedzialny, ale którego nie mam mocy zmienić. Pragnę zawsze czynić zadość ostatniej prośbie mojej umierającej matki, być posłusznym ostatniemu spojrzeniu oczu mojej drogiej matki, które błagały mię, bym miał litość i wyrozumienie! I męczę się nadaremnie, szukając pomocy i siły“
„Jeżeli szukasz ich u mnie“, powiedział markiz, dotykając jego piersi końcem palca — stali teraz koło kominka, „to będziesz szukał ich wiecznie...“
Każdy rys pięknej, bladej twarzy markiza, mówił o okrucieństwie, uporze, przebiegłości, gdy tak stał, spokojnie patrząc na bratanka, z tabakierką w ręku. Raz jeszcze dotknął jego piersi, jakby palce jego były ostrzem małej szpady, którą wytwornym ruchem przebija mu serce. Potem odezwał się:
„Mój przyjacielu! Umrę, uwieczniając system, w którym żyłem“.
Mówiąc to, wziął ostatni niuch tabaki i zamknął tabakierkę.
„Lepiej być istotą rozsądną“, dodał, biorąc ze stołu mały dzwoneczek, „i nie sprzeciwiać się swemu naturalnemu losowi. Ale ty jesteś stracony, panie Karolu. Widzę to!“
„Ten majątek i Francja są dla mnie stracone“, smutno powiedział młodzieniec. „Wyrzekam się ich“.
„Czy możesz się ich wyrzec? Francji — może, ale majątku? Niewarto o tem wspominać. Ale chcesz już teraz...“
„Nie miałem zamiaru moim słowom nadać tego sensu i upominać się o niego. Ale gdyby przeszedł na mnie, jutro...“
„Jestem dość próżny, by przypuszczać, że tak nie będzie...“
„...albo za dwadzieścia lat...“
„Bardzoś łaskaw“, powiedział markiz. „To już wolę!“
„...opuściłbym tę ziemię i żyłbym gdzieindziej i inaczej. Niewielebym stracił. Cóż w niej jest poza bezmiarem nędzy, i zniszczenia?!“
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/112
Ta strona została skorygowana.