Soho, roztrącając na chodniku słabszych od siebie, musiał pomyśleć, jaki to pewny siebie i silny człowiek.
Ponieważ droga wiodła koło banku Tellsona, pan Stryver, wiedząc, że pan Lorry jest przyjacielem rodziny Manette, nagle postanowił odwiedzić go i przedstawić mu szczęście, jakie błyśnie na horyzoncie Soho. Pchnął więc drzwi, które otworzyły się skrzypiąc, jakby je coś uwierało w gardle, potknął się o dwa stopnie, przeszedł obok dwóch starych kasjerów i wepchnął się w najbardziej ukryty zakątek, gdzie pan Lorry siedział nad wielką księgą polinjowaną dla celów handlowych. Okna pokoju zaopatrzone były w poziome, żelazne sztaby, jak gdyby i okna polinjowane były dla celów handlowych a wszystko pod słońcem było cyfrą.
„No“, powiedział pan Stryver. „Jak się pan ma? Mam nadzieję, że dobrze?“
Było to właściwością pana Stryvera, że zawsze wydawał się za wielki, w każdem miejscu i w każdem pomieszczeniu. Był do tego stopnia za wielki dla banku Tellsona, że starzy urzędnicy, siedzący w odległych kątach, spojrzeli z pewnego rodzaju błaganiem, jakby wielki człowiek przycisnął ich do ściany. Sam zaś „dom“, gdzieś w odległej perspektywie, dostojnie zaczytany w gazecie, skurczył się niezadowolony, jakby ów Stryver uderzył łbem w tę wysoce odpowiedzialną kamizelkę.
Pan Lorry zapytał wzorowym głosem, który, według niego, był wskazany w tych okolicznościach. „Jak się pan ma, panie Stryver? Jak się pan ma?“, i wymienił uścisk dłoni. Było coś osobliwego w tym uścisku dłoni, coś, co było właściwe każdemu urzędnikowi banku Tellsona, witającemu się z klijentem, gdy „dom“ był przy tem obecny. Robiło się to niedbale, było to bowiem powitanie w imieniu firmy Tellson i Ska.
„Czem mogę panu służyć?“ spytał pan Lorry tonem urzędowym.
„Dziękuję panu! Niczem. Przyszedłem do pana w prywatnym interesie, panie Lorry. Prosiłbym o słówko w prywatnej rozmowie“.
„O, naprawdę!“ powiedział pan Lory nachylając ucha, podczas gdy oczy jego patrzyły na „dom“ siedzący w oddali.
„Mam zamiar“, powiedział pan Stryver, opierając konfidencjonalnie ramię o biurko, a chociaż było to biurko szerokie, miało się wrażenie, że i w połowie nawet nie wystarczy gościowi, „mam zamiar zaproponować małżeństwo naszej kochanej przyjaciółce, pannie Manette“.
„O mój Boże!“ powiedział pan Lorry, pocierając brodę i patrząc na gościa z powątpiewaniem.
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/127
Ta strona została skorygowana.