Był czas, kiedy poeta zasiadał na krześle na placu publicznym i dumał w obecności ludzi. Pan Cruncher, zasiadając na krześle na placu publicznym, a nie będąc poetą, dumał jak mógł najmniej, natomiast oglądał się bez przerwy.
Los chciał, że w tym właśnie okresie tłumy na ulicach przerzedziły się, mało spotkać było można nieśmiałych niewiast i wogóle interesy szły tak podle, że pan Cruncher nie mógł stłumić w duszy podejrzenia, iż pani Cruncher znów zaczęła wygniatać kolanami ziemię. Nagle niezwykłe widowisko wynurzyło się z Fleet Street i przykuło jego uwagę. Spojrzawszy uważniej, pan Cruncher przekonał się, że to nadciąga pogrzeb, że ten pogrzeb napotyka na pewne przeszkody i że wskutek tego powstaje zamieszanie.
„Mój mały Jerry“, zwrócił się pan Cruncher do swojej latorośli. „Chowają kogoś“.
„Hurra, ojcze!“ zawołał mały Jerry.
Młodszy z dwóch gentlemanów wydał ów radosny okrzyk z miną tajemniczą, starszy zaś przyjął ów krzyk niełaskawie i zdzielił synka po uchu.
„Co ci przyszło do łba? Dlaczego się drzesz? Pewniebyś chciał iść za trumną rodzonego ojca, szczeniaku? Ten chłopiec pozwala sobie za dużo, nawet na mój gust!“ powiedział pan Cruncher przyglądając mu się uważnie. „Będzie mi się tu wydzierał! jeśli jeszcze piśniesz to dam ci tak, że popamiętasz. Rozumiesz?“
„Nie chciałem zrobić nic złego“, protestował młody Jerry, trąc policzek.
„Dość!“ rozkazał pan Cruncher. „Nie potrzebuję twoich nic złego! Właź na krzesło i zobacz co się święci!“
Syn usłuchał. Tłum zbliżał się. Ludzie kręcili się i popychali dokoła czarnego karawanu i czarnego pojazdu pogrzebowego, w którym siedział jeden jedyny żałobnik, przybrany w czarną krepę, mającą świadczyć o niewątpliwej podniosłości tej sytuacji. Ale sytuacja ta, jak się zdawało, nie bardzo była żałobnikowi w smak, gdyż powóz otaczał tłum, który zwiększał się coraz bardziej, klął, przedrzeźniał, i nieustannie wrzeszczał i wył: „Szpiegi! Huha! Szpiegi!“ dodając do tego inne jeszcze komplementy, zbyt jednak liczne i soczyste, by je można tu powtórzyć.
Pogrzeby stanowiły zawsze niemałą atrakcję dla pana Crunchera. Był on zawsze wzburzony i podniecony, gdy jakiś pogrzeb mijał bank Tellsona. Pogrzeb, mający tak niezwykłe otoczenie, wzburzył go, oczywiście, jeszcze bardziej; pan Cruncher zwrócił się więc do pierwszego lepszego przechodnia, który mu się nawinął:
„Co się stało, bracie? Co to takiego?“
„Nie wiem“, odparł tamten. „Szpiedzy! Hu, ha! Szpiedzy!“
Zapytał drugiego: „Kto to?“
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/137
Ta strona została skorygowana.