cą pod szeregiem kiwających się lamp: jednym z nich był pan Defarge, drugim — dróżnik w błękitnej czapce. Zapyleni i spragnieni weszli do winiarni. Przybycie ich roznieciło ogień w piersiach Świętego Antoniego; ogień ten szybko się rozszerzał, gdy szli ulicą, i palił się i gorzał w oczach i twarzach u wszystkich drzwi i okien. Jednak nikt nie poszedł za nimi i nikt się nie odezwał, gdy weszli do winiarni, chociaż oczy wszystkich były na nich zwrócone.
„Dzień dobry, panowie!“ powiedział pan Defarge.
Był to znak do rozwiązania języków. Wywołał on też jednogłośną odpowiedź: „Dzień dobry!“
„Brzydki czas, panowie!“ powiedział pan Defarge.
Na to każdy z obecnych spojrzał na sąsiada, poczem spuścił oczy i milczał. Wyjątek stanowił jeden, który wstał i wyszedł.
„Moja żono“, powiedział głośno Defarge, zwracając się co pani Defarge. „Przeszedłem szmat drogi z tym oto poczciwym dróżnikiem, któremu na imię Jakób. Spotkałem go przypadkiem nie dalej jak półtora dnia drogi od Paryża. To dobry człowiek, ten dróżnik Jakób. Daj mu pić, żono!“
Teraz drugi wstał i wyszedł. Pani Defarge postawiła szklankę wina przed dróżnikiem imieniem Jakób, który skłonił się towarzystwu błękitną czapką i zabrał się do picia. Za pazuchą miał kawał czarnego suchego chleba. Od czasu do czasu zagryzał nim po kawałku, tuż obok kontuaru pani Defarge. Trzeci gość wstał i wyszedł.
Defarge pokrzepił się również winem — ale wypił go mniej niż dróżnik, wino bowiem nie było dlań rzadkością — i czekał, aż chłop skończy jeść. Pozatem nie patrzył na nikogo i nikt nie patrzył na niego. Nawet pani Defarge, która wzięła swoją robotę i pilnie zabrała się do drutów.
„Skończyłeś, przyjacielu?“ spytał Defarge w odpowiedniej chwili.
„Tak, dziękuję“.
„To chodźcie! Pokażę wam izbę, którą będziecie mogli zająć. Bardzo się wam będzie podobała!“
Z winiarni na ulicę — z ulicy na dziedziniec — z dziedzińca na strome schody — ze schodów na strych — ten sam strych, gdzie ongiś siedział na niskiej ławce siwowłosy mężczyzna, pilnie zajęty szyciem butów.
Nie siedział tu już teraz siwowłosy mężczyzna, ale trzej ludzie, którzy kolejno wyszli z winiarni, stali w izdebce. Lecz ich i owego siwowłosego starca, który w obecnej chwili był daleko, łączyło to jedno małe ogniwo, że kiedyś patrzyli na niego przez wąską szczelinę w ścianie.
Defarge starannie zamknął drzwi i przemówił:
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/146
Ta strona została skorygowana.