że pokazawszy mi to wszystko, zawsze odprowadza mię z powrotem do celi. Ale wtedy padałem na podłogę i, znajdując ulgę w gorących łzach, błogosławiłem ją!“
„Mam nadzieję, że ja jestem tem dzieckiem, ojcze! Och drogi, kochany, czy tak samo gorąco pobłogosławisz mię jutro?“
„Łucjo! Wspominam te dawne czasy cierpienia, gdyż kocham cię dzisiaj więcej, niż potrafię wyrazić to słowami, i dziękuje Bogu za moje wielkie szczęście! Najśmielsze moje marzenia nie wybiegały tak daleko, by spodziewać się takiego szczęścia, jakiego zaznałem przy tobie i jakie nas czeka“.
Uścisnął Łucję, uroczyście powierzył ją niebiosom, pokornie dziękował im, że mu ją dały. Po jakimś czasie wrócili do domu.
Na ślub zaproszono tylko pana Lorry. Nie miało też być żadnej drużki, prócz chudej panny Pross. Małżeństwo Łucji nie miało wnieść żadnej zmiany do ich skromnego domu. Udało im się rozszerzyć mieszkanie przez donajęcie wyższego piętra, zajmowanego dotychczas przez apokryficznego, niewidzialnego lokatora, i nie pragnęli niczego więcej.
Podczas wieczerzy doktór Manette był bardzo wesoły. Byli przy stole tylko troje — licząc pannę Pross. Żałował, że Karol nie przyszedł; prawie gniewał się, że przeszkodził mu przyjść jakiś mały spisek miłosny, i serdecznie wzniósł jego zdrowie.
Nadszedł czas, by życzyć Łucji dobrej nocy, pożegnali się więc. Ale w ciszy nocnej, około trzeciej nad ranem, Łucja zeszła na dół i zajrzała do pokoju ojca: trapiły ją jakieś nieokreślone obawy.
Wszystko stało na swojem miejscu. Wszędzie panował spokój. Ojciec spał spokojnie, z siwemi włosami rozrzuconemi malowniczo na gładkiej poduszce, z rękami skrzyżowanemi na kołdrze. Postawiła świecę w cieniu, ostrożnie wśliznęła się do sypialni i dotknęła ustami jego warg. Potem pochyliła się nad nim i zaczęła się w niego wpatrywać.
Gorzkie łzy niewoli wyżarły ślady na jego pięknem obliczu. Ale on starał się je ukryć z postanowieniem tak silnem, że potrafił panować nad sobą nawet we śnie. W ową cichą i spokojną noc trudnoby na całym obszarze snu znaleźć twarz bardziej zdumiewającą spokojem i rozważnem opanowaniem walki wewnętrznej z niewidzialnym wrogiem.
Ostrożnie przyłożyła rękę do jego ukochanych piersi, i westchnęła do Boga, aby pozwolił jej być mu zawsze tak wierną, jak chce tego jej miłość, a zasługuje jego cierpienie. Potem odjęła rękę, raz jeszcze przytknęła usta do jego warg i odeszła. A potem wzeszło słońce, a cienie, padające od liści
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/166
Ta strona została skorygowana.