poddawał. Został więc na swojem miejscu przy oknie, czytając tu lub pisząc, dając w ten sposób, jak mógł i umiał, do zrozumienia, że siedzi tu bez przymusu i że równie dobrze mógłby siedzieć gdzieindziej.
Doktór Manette jadł i pił co mu dawano i pracował przez cały dzień do zmroku, pracował nawet jeszcze całe pół godziny od chwili, kiedy pan Lorry nawet za cenę życia nie potrafiłby już czytać ani pisać. Kiedy doktór odłożył swoje narzędzia, zbyteczne aż do następnego dnia, pan Lorry wstał i powiedział:
„Może się pan przejdzie?“
Doktór spojrzał na podłogę, to w tę, to w tamtą stronę, jak dawniej, potem podniósł głowę ruchem takim samym, jak dawniej, i powtórzył tamtym głosem:
„Wyjść?“
„Tak. Ze mną na przechadzkę. Dlaczegoby nie?“
Doktór nie zrobił już najmniejszego wysiłku, by odpowiedzieć, dlaczego nie, i nie odezwał się więcej ani słowem. Ale gdy pan Lorry pochylił się nad ławą, na której pan Manette siedział, łokciami opierając się na kolanach z głową ukrytą w dłoniach, zauważył, że nieszczęśliwy zastanawia się jednak: „Dlaczego nie?“ Sprytny człowiek interesu dojrzał w tem promyk nadziei i postanowił go rozwinąć.
Panna Pross i pan Lorry podzielili między sobą nocne czuwanie i śledzili pana Manette z sąsiedniego pokoju. Długo chodził tam i z powrotem zanim się położył. Ale gdy się wreszcie położył, zasnął natychmiast. Zrana wstał wcześnie i, zająwszy miejsce na ławie, zabrał się zaraz do roboty.
Nazajutrz pan Lorry na powitanie wesoło nazwał go po nazwisku i spróbował rozmawiać o rzeczach, które w ostatnich czasach interesowały doktora. Nie odpowiadał, ale widać było, że rozumie, co do niego mówią i po swojemu rozmyśla o tem. To podtrzymało ducha w panu Lorry. W ciągu dnia, za jego radą, panna Pross kilkakrotnie wchodziła do pokoju doktora ze swoją robotą. Rozmawiali spokojnie o Łucji i o jej tu obecnym ojcu głosem tak naturalnym, jak gdyby nie zaszło nic szczególnego. Było to robione bez specjalnej ceremonii, nigdy zbyt długo ani zbyt często, aby go nie zmęczyć. Serce zacnego przyjaciela radowało się, gdyż pan Lorry zauważył, że doktór coraz częściej spoglądał na nich i reagował na zmiany, jakie zachodziły w jego otoczeniu.
Gdy mrok zapadł, pan Lorry zapytał jak poprzednio:
„Możebyśmy się przeszli, panie doktorze?“
Doktór powtórzył jak przedtem:
„Przejść się?“
„Tak, ze mną na przechadzkę. Dlaczegoby nie?“
Tym razem pan Lorry, nie otrzymawszy odpowiedzi, udał, że wyszedł, by przejść się sam, i dopiero po godzinie
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom I.djvu/172
Ta strona została skorygowana.