go usposobienie, częściowo zaś jest to wynikiem jego cierpienia. Im mniej ma zdrowego zajęcia, tembardziej obawiać się należy, że wróci do swoich chorobliwych myśli. Badał siebie starannie i przekonał się o tem“.
„Więc nie przypuszcza pan, że to zbyt wielki wysiłek?“
„Jestem przekonany, że nie...“
„Drogi Lorry! Nie mam co do tego żadnych obaw! Raczej dobrze, że silny napór w jednym kierunku znajdzie przeciwwagę“.
„Wybacz mi doktorze... Jestem tylko człowiekiem interesu. Przypuśćmy jednak, żeby się przepracował. Czy to nie mogło być przyczyną ponownego nawrotu?“
„Nie sądzę, nie sądzę“, powiedział doktór Manette z głębokiem przekonaniem „że coś, z wyjątkiem tych skojarzeń, sprowadzić mogłoby nawrót choroby. Dlatego jestem przekonany, że tylko jakieś wyjątkowe rozedrganie tej struny mogłoby wpłynąć na to. Po tem co się stało... po jego szybkiem przyjściu do siebie... nie przypuszczam, żeby się to mogło powtórzyć... Przypuszczam, a nawet wierzę, że te okoliczności powtórzyć się nie mogą“.
Mówił z przekonaniem człowieka, który dobrze wie, jak drobna rzecz naruszyć może równowagę organu tak delikatnego, jak mózg. Była w jego tonie pewność, oparta na osobistem doświadczeniu. Przyjaciel nie miał zamiaru obalać tej pewności. Wmawiał w siebie, że jest spokojniejszy i pewniejszy niż był w istocie. Postanowił poruszyć drugi i ostatni punkt. Był to zarazem punkt drażliwszy. Ale, pamiętając niedzielną rozmowę z panną Pross i to, co sam widział w ciągu tych ostatnich dziewięciu dni, popostanowił śmiało spojrzeć faktom w twarz.
„Praca, podjęta pod wrażeniem wstrząsu, z którego tak szczęśliwie wyszedł“, zaczął pan Lorry odchrząknąwszy, „nazywa się, powiedzmy, kowalstwem. Poprostu kowalstwo. Powiedzmy, dla lepszego zobrazowania, że w najgorszych, najcięższych chwilach swego życia pracował w małej kuźni. Powiedzmy, że ku zdumieniu wszystkich zastano go znów przy kowadle. Czy to dobrze, że ma to kowadło u siebie?“
Doktór potarł ręką czoło i nerwowo zaczął uderzać nogą o podłogę.
„Nie rozstaje się ze swojem kowadłem“, ciągnął pan Lorry, rzucając mu niespokojne spojrzenie. „Czy nie lepiej, żeby mu je odebrać?“
Zmarszczki na czole nie wypogodziły się. Wciąż nerwowo uderzał nogą o podłogę.
„Nie może mi pan poradzić?“ nalegał pan Lorry. „Rozumiem, że trudne pytanie dałem panu do rozstrzygnięcia. Ale...“ pokiwał głową i umilkł.
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/009
Ta strona została skorygowana.