nie i pewnie, kroki ojca stanowczo i równo; nawet panna Pross, w uprzęży z tych złotych nici, budziła echa jak uparty rumak, popędzany batem, parskający i grzebiący ziemię pod platanem w ogrodzie.
Jeżeli wplótł się czasami odgłos smutku, nie był on zaprawiony goryczą, ni rozpaczą. Nawet gdy włosy złote jak jej włosy otoczyły aureola schorowaną twarzyczkę spoczywającego na poduszkach malca, który szeptał: „Droga mamo i drogi tatusiu! Bardzo mi żal, że muszę opuścić was i moją śliczną siostrzyczkę, ale wołają mię i muszę odejść“ — łzy, które spływały z oczu młodej matki, tulącej do łona dziecię, z którego uleciała duszyczka, nie były łzami rozpaczy. Pozwólcie im przyjść i nie wzbraniajcie im! One bowiem widzą oblicze Ojca mego! Ojcze! Błogosławione niech będzie słowo twoje!
I tak, szmer skrzydeł anielskich wplótł się w inne echa, nie były więc one tylko ziemskie i miały w sobie dech niebios. Mieszały się z niemi westchnienia wiatru, przebiegającego nad mogiłką w ogrodzie, a oba te dźwięki — ciche jak szmer morza śniącego w dzień letni u piaszczystego brzegu — słyszała Łucja, kiedy mała jej córeczka, zabawnie przejęta swemi rannemi obowiązkami lub ubieraniem lalki, paplała u nóg matki językami Dwóch Miast, które wmieszały się w jej życie.
Echa rzadko przynosiły prawdziwe odgłosy kroków Sydneya Cartona. Najwyżej sześć razy do roku korzystał ze swego przywileju zjawiania się bez zaproszenia, a wtedy spędzał z nimi wieczory jak to nieraz czynił i dawniej. Nie przychodził nigdy podniecony winem. I jeszcze jedno szeptały o nim echa, co wszystkie prawdziwe echa szeptały zawsze, przez wszystkie czasy.
Nie zdarzyło się jeszcze, by dla mężczyzny, któryby kochał kobietę, utracił ją, a potem żywił dla niej uczucie czyste i niezmienne, jako dla matki i żony — dzieci jej nie miały jakiejś specjalnej sympatji i instynktownego, pełnego delikatności współczucia. Jakie tajemne struny uczuciowe poruszane są w takich razach, tego nie mówi żadne echo. Ale tak bywa, i tak było w tym wypadku. Carton był pierwszym obcym człowiekiem, do którego mała Łucja wyciągnęła swoje pulchne ramionka; i Carton zachował swoje miejsce przy niej, gdy dziewczynka dorosła. Chłopczyk mówił o nim prawie do ostatniej chwili. „Biedny Carton! Pocałujcie go ode mnie“
Pan Stryver torował sobie drogę poprzez rzeszę prawników, podobny do wielkiego okrętu, prującego wzburzone wody, i ciągnął za sobą swego tak użytecznego przyjaciela, jak holownik ciągnie za sobą łódź. Ponieważ łódź holowana w ten sposób kołysze się zwykle bardzo silnie i często bywa pod wodą, Sydneyowi nieraz już groziło zatonięcie. Ale
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/015
Ta strona została skorygowana.