zakorzeniony i silny nałóg, na nieszczęście bardziej zakorzeniony i silniejszy niż poczucie osamotnienia i poniżenia, sprawił, iż tryb ten określał treść jego życia. I nie więcej myślał o zerwaniu z rolą szakala przy lwie, niż prawdziwy szakal marzy o staniu się lwem. Stryver był bogaty, ożenił się z uroczą wdówką z pieniędzmi i trzema synkami, którzy nie mieli w sobie nic specjalnie promiennego, z wyjątkiem prostych jak promienie włosów na głowach kształtem przypominających budyń.
Tych to trzech chłopaczków, wypacając wszystkiemi porami ciała wspaniałomyślność w najbardziej natrętnej formie, gnał pan Stryver przed sobą jak stado baranów do cichego zakątka przy ulicy Soho, a oddając pupilów pod opiekę mężowi Łucji, powiedział z właściwą sobie delikatnością: „Oto trzy kromki chleba z serem na pański małżeński piknik, panie Darnay!“ Uprzejme odrzucenie trzech kromek chleba z serem przejęło głębokiem oburzeniem pana Stryvera. Oburzenie to znalazło wyraz w radach, jakie dawał młodym gentlemanom, przestrzegając ich przed dumą takich żebraków, jak ten belfer. Przy szklaneczce wina miał też zwyczaj opowiadać pani Stryver o tem jak to pani Darnay „chciała go złapać“, i o swoich kontrposunięciach (trafiła kosa na kamień, moja pani), co go ustrzegło przed „złapaniem“. Ten i ów z zażyłych przyjaciół z Kings Bench, asystujący przy winie i kłamstwie, wybaczał mu to ostatnie, będąc zdania, iż Stryver tak często je powtarzał, że wkońcu sam w nie uwierzył — co jest, oczywiście, momentem tak obciążającym dla pierwotnego wykroczenia, że usprawiedliwićby należało kogoś, ktoby takiego oszczercę zawlekł w ustronne miejsce i tam, gdzieś na uboczu, powiesił.
Oto echa, które docierały do uszu Łucji, gdy wsłuchiwała się w nie, czasem zamyślona, czasem rozbawiona i uśmiechnięta, w zacisznem mieszkanku przy ulicy Soho. Mała Łucja skończyła sześć lat. Jak bliskie sercu jej były echa kroków ukochanego dziecięcia i najdroższego zawsze czynnego, zawsze opanowanego ojca, i umiłowanego męża — nie potrzebujemy mówić. Ani tego też, że najlżejsze echo kochanego domu zjednoczonego i prowadzonego przez Łucję tak umiejętnie i wytwornie, że nie ustępował o wiele bogatszym — było dla niej najsłodszą muzyką. Ani o tych słodkich echach, które przynosiły jej tylekroć powtarzane przez ojca słowa, że po ślubie jest mu jeszcze więcej oddana (o ile to możliwe), niż poprzednio, ani o słowach męża, który przyznawał, że żadne troski i prace nie zmniejszają jego miłości i przywiązania; tylko zapytywał nieraz: „Jaką tajemnicę magiczną posiadasz, ukochana, że potrafisz być wszystkiem dla nas, jak gdybyśmy byli jedną tylko osobą, i nigdy nie jesteś zmęczona, i nigdy nie narzekasz, że masz za dużo roboty?“
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/016
Ta strona została skorygowana.