zahartowane w ogniu cierpienia, że dotknięcie litości nie mogło pozostawić na nich najlżejszego śladu.
Ale w tym oceanie twarzy, gdzie każdy rozjuszony i groźny wyraz znajdował żywe odbicie, dwie były grupy twarzy — po siedem w każdej — tak bardzo odbijających od tamtych, iż chyba żadne morze nie niosło na swoich lalach dziwaczniejszych rozbitków! Siedem twarzy więźniów, nagle uwolnionych przez burzę, która wtargnęła do ich grobu, świecące wysoko nad głowami: zdumione, zaskoczone, zgubione, przerażone, jak gdyby nastał dla nich Dzień Sądu Ostatecznego, a ci, którzy radowali się wokół nich, byli duchami potępieńczemi. Ale było jeszcze innych siedem twarzy, siedem martwych twarzy, których opuszczone powieki i napół otwarte oczy oczekiwały Dnia Sądu. Twarze nieczule, a jednak z wyrazem napięcia, który nie przeminął. Twarze straszliwie zastygłe, jak gdyby lada chwila miały podnieść opuszczone powieki i dać świadectwo skrwawionemi wargami: „Tyś to uczynił!“
Siedmiu uwolnionych więźniów, siedem głów nadzianych na piki, klucze ośmiu baszt znienawidzonej twierdzy, kilka listów i pamiętników więźniów, których serca dawno bić przestały — te i tym podobne rzeczy oprowadzały kroki huczące echem na ulicach Paryża w ową noc lipcową roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego. Niech Nieba zniweczą fantazje Łucji Darnay i niech te kroki nie zbliżają się do jej życia! Bowiem są groźne, oszalałe, niebezpieczne i przez długie lata od chwili, gdy przed winiarnią Defarge’a rozbiła się beczka z winem, nie będzie ich można otrzeć z krwi, gdy się raz nią zaczerwieniły.
Ponury Święty Antoni dopiero od tygodnia mógł dowolnie krasić swój czarny i gorzki chleb braterskim uściskiem i radością, a pani Defarge siedziała już za swoja ladą, jak zazwyczaj rej wodząc między gośćmi. Madame Defarge nie miała już róży we włosach, wielkie bowiem bractwo szpiegów w ciągu tego jednego tygodnia stało się bardzo ostrożne w powierzaniu swego bezpieczeństwa Świętemu. Latarnie wzdłuż ulic nabrały złowróżbnej elastyczności.
Madame Defarge założyła ręce i siedziała w porannem świetle i cieple, oddając się rozmyślaniom nad winiarnią i ulicą. Tu i tam stały gromadki nędzarzy, próżniaków, brudasów — ale teraz biło z nich poczucie siły. Najbrudniejsza szlafmyca wsadzona na najnędzniejsza głowę zdawała się mówić: „Wiem, jak trudno mnie, ubranemu w tę czapę,