„Patrz!“ powiedziała madame, pokazując nożem. „Patrzcie na tego starego zbrodniarza! Dobry był to pomysł, przywiązać mu garść trawy na karku! Ha, ha! Dobry był to pomysł! Niech ją sobie zje!“ Madame włożyła nóż pod pachę i zaczęła klaskać w ręce jak na przedstawieniu.
Ludzie, stojący za madame Defarge, natychmiast wyjaśnili powód jej radości stojącym dalej; ci tłumaczyli innym, tamci znów innym, i wkrótce cała ulica rozbrzmiewać zaczęła oklaskami. Z podobnie zdumiewającą szybkością przenoszono oznaki niezadowolenia, których madame nie szczędziła podczas dwóch czy trzech godzin badania, przerywanych złorzeczeniami: o wiele prędzej nawet, gdyż kilku mężczyzn, którzy z akrobatyczną zręcznością wdrapali się na mur naprzeciw okien, by zaglądać do sali, znało panią Defarge i odgrywało rolę telegrafu między nią i tłumem nazewnątrz gmachu.
Wreszcie słońce podniosło się tak wysoko, iż rzuciło łagodny promień, jak nadzieję ułaskawienia, na starą głowę więźnia, tego było już zawiele! W jednej chwili barjera z pyłu i wiórów, która i tak zdumiewająco długo się utrzymała, rozleciała się na cztery wiatry i Święty Antoni dostał go w swoje ręce!
Dowiedziano się o tem natychmiast w najdalszych szeregach tłumu. Defarge przeskoczył barjerę i stół i już trzymał nieszczęśnika w śmiertelnym uścisku, madame Defarge skoczyła za nim i owinęła sobie dokoła ręki jeden ze sznurów, któremi był związany. Zemsty i Jakóba Trzeciego nie było jeszcze przy nich, a ludzie, stojący w oknach, nie rzucili się jeszcze do sali sądowej ze swoich wysokich stanowisk, jak drapieżne ptaki na łup, — kiedy już przez całe miasto szedł krzyk: „Dawajcie go! Na latarnię z nim!“
Wdół i wgórę, głową naprzód po schodach gmachu; teraz, na kolana; teraz na nogi; teraz na grzbiet! Ciągany, bity, szarpany, prawie dusząc się trawą, którą tysiące rąk rzucało mu w twarz, rwany, krwawy, ranny, ale wciąż jeszcze błagający i proszący o zmiłowanie, to walczy rozpaczliwie o życie, gdy ma przed sobą małą przestrzeń, bo tłum cofnął się, chcąc go lepiej widzieć; to jak kłoda, daje się ciągnąć poprzez las nóg; wloką go na najbliższy róg ulicy, gdzie chwieje się jedna z tych fatalnych latarni, i tu pani Defarge uwalnia go — jak kot uwalnia mysz — i spokojnie i w milczeniu patrzy jak tamci czynią przygotowania, a on błaga ją o litość; kobiety nie przestają mu złorzeczyć, a mężczyźni domagają się głośno, by udusić go trawą. Podniesiono go w górę — sznur się urwał i z wyciem pochwyciły go znów ramiona. Po raz drugi podciągnięto go i sznur pękł, i po raz drugi pochwycono go z krzykiem. Wreszcie sznur
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/026
Ta strona została skorygowana.