mowała go myśl, jak mało ma do zjedzenia na wieczerzę i o ile więcej zjadłby gdyby miał) w tych to czasach, podniósłszy głowę i spojrzawszy wdal, ujrzał zbliżającą się piechotą jakąś dziwaczną postać. Dawniej było to zjawisko rzadkie w tej okolicy, obecnie bardzo częste. Gdy postać się zbliżyła, dróżnik przekonywał się bez zdziwienia, że jest to człowiek z rozwichrzonemi włosami, o prawie barbarzyńskim wyglądzie, wysoki, w drewniakach, które wydawały się niezgrabne, nawet oczom dróżnika. Człowiek ów był ponury, nieokrzesany, spalony słońcem, pokryty pyłem i błotem wszystkich bocznych dróg, przesiąkły wilgocią błot i trzęsawisk, oblepiony cierniami, liśćmi i mchem, nabranemi w czasie wędrówek ścieżkami leśnemi.
Taki człowiek w południe pewnego lipcowego dnia, zbliżył się jak upiór do dróżnika, który siedział na stosie kamieni pod nasypem, chroniąc się przed padającym gradem.
Człowiek ów spojrzał na dróżnika, na wioskę w dolinie, na młyn, na więzienie na skale. Gdy utożsamił te przedmioty z temi, które miał wyryte w mózgu, powiedział dialektem ledwie że zrozumiałym:
„Jak idzie, Jakóbie?“
„Wszystko dobrze, Jakóbie“.
„Ręka!“
Uścisnęli sobie ręce i nieznajomy usiadł na stosie kamieni.
„Nie jesz obiadu?“
„Tylko kolację“, odrzekł dróżnik z głodnym wyrazem twarzy.
„Teraz taka moda“, mruknął tamten. „Nigdzie nie widziałem by jedli obiad“.
Wyjął zczerniałą fajkę, nabił ją, zapalił skrzesawszy ognia, i pociągnął kilkakrotnie aż zapaliła się płomieniem. Wtedy odsunął ją nieco od siebie i wsypał coś, co miał między drugim palcem a wielkim, a co buchnęło silnie dymiąc.
„Ręka!“ powiedział zkolei dróżnik, widząc te przygotowania. Znowu uścisnęli sobie dłonie.
„Dzisiaj w nocy?“ zapytał dróżnik.
„Dzisiaj“, odrzekł tamten, wkładając fajkę do ust.
„Gdzie?“
„Tutaj!“
Siedzieli obaj na stosie kamieni, patrząc na siebie w milczeniu, a grad uderzał w nich niby mały atak na bagnety, aż wreszcie niebo wypogodziło się nad wioską.
„Pokaż!“ powiedział nieznajomy idąc w kierunku łuku pagórka.
„Patrz!“ zawołał dróżnik i wyciągnął palce. „Pójdziesz wprost tędy, przez ulicę, miniesz studnię...“
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/029
Ta strona została skorygowana.