gmachu i wpadało w płomienie. Cztery dzikie postacie pognały bocznemi drogami na Wschód, na Zachód, na Południe i na Północ do miejsca nowego przeznaczenia, a jak latarnia morska przyświecał im rozniecony przez nie pożar. Iluminowana wieś owładnęła dzwonem alarmowym i, usunąwszy prawowitego dzwonnika, biła na radość.
Nie na tem koniec. Wieś, lekkomyślna i podniecona głodem, ogniem, biciem w dzwony, nagle zrozumiała, że monsieur Gabelle brał udział w zbieraniu podatków i rent (chociaż w ostatnich czasach przypadały panu Gabelle w udziale nędzne okruchy podatków i nic z rent), ogarnęła ją więc niecierpliwa chęć natychmiastowego porozumienia się z panem Gabelle; okrążono jego dom, domagając się osobistej rozmowy. W odpowiedzi na to pan Gabelle mocno zatarasował drzwi swego mieszkania i zamknął się, by naradzić się z sobą samym. Rezultatem tej narady było, że pan Gabelle wycofał się na szczyt dachu i ukrył się za kominem: postanowił on, gdyby drzwi zostały wyważone (był to południowiec, mały człowieczek, o rezolutnym temperamencie), rzucić się głową nadół z dachu i zmiażdżyć przynajmniej jednego lub dwóch stojących tam.
Prawdopodobnie noc musiała się dłużyć panu Gabelle, gdy sterczał na dachu mając za świecę i kominek płonący w oddali zamek, zaś za muzykę — dobijanie się do drzwi i bicie w dzwon na radość; nie wspomnę już, że po drugiej stronie ulicy, przed posterunkiem pocztowym, wisiała złowieszcza latarnia, i że mieszkańcy wioski niedwuznacznie okazywali chęć zrobienia z niej innego użytku dla uczczenia tegoż pana Gabelle. Bardzo to pouczające doświadczenie, przepędzić tak całą noc letnią wisząc na krawędzi czarnego oceanu, w który pan Gabelle postanowił się rzucić! Ale przyjazna jutrzenka wynurzyła się wreszcie, świece w wiosce pogasły, ludzie na szczęście się rozeszli, a pan Gabelle zszedł, tym razem unosząc ze sobą życie.
W obrębie stu mil, i w świetle innych pożarów, inni urzędnicy okazali się, tej i następnych nocy, ludźmi o mniejszem szczęściu: wstające słońce zastawało ich wiszących nad spokojnemi niegdyś ulicami, przy których się porodzili i wychowali. Byli również i między mieszkańcami miast i wiosek ludzie mniej szczęśliwi od dróżnika i jego przyjaciół, na których funkcjonariusze państwowi z lepszym skutkiem puszczali wojsko, i wieszali ich zkolei. A dzikie postacie wciąż mknęły na Południe, na Północ, na Wschód i na Zachód, nie zważając na nic. I zawsze kogoś wieszano i wszędzie płonął ogień. I żaden urzędnik, nawet najbieglejszy w matematyce, nie potrafiłby określić, jak wysokie szubienice mogłyby ugasić i zalać wodą ową pożogę.
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/033
Ta strona została skorygowana.