Do tego mieszkania niezwłocznie przeniosła się Łucja, jej dziecko i panna Pross: pan Lorry zapewnił im jakie mógł wygody, o wiele większe niż sobie. Zostawił im Jerry, jako figurę do wypełniania drzwi, wytrzymałą w waleniu po łbie, poczem wrócił do swoich własnych zajęć. Przystąpił do nich z myślami niespokojnemi i niewesołemi, godziny wlokły mu się ponuro i długo.
Dzień się wyczerpał i wyczerpały się również siły pana Lorry; wreszcie zamknięto bank. Pan Lorry siedział znów samotnie w tym samym pokoju, co poprzedniej nocy, kiedy usłyszał odgłos kroków na schodach. W chwilę później stał przed nim jakiś człowiek i przyjrzawszy się uważnie panu Lorry, zwrócił się do niego po nazwisku.
„Sługa pański“, powiedział pan Lorry. „Zna mię pan?“
Był to wysoki kędzierzawy mężczyzna, mogący liczyć lat czterdzieści pięć lub pięćdziesiąt. Zamiast odpowiedzi powtórzył z emfazą:
„Poznajecie mię?“
„Widziałem gdzieś pana“.
„Może u mnie, w winiarni?“.
Wielce zainteresowany i podniecony, pan Lorry rzucił:
„Przychodzicie od doktora Manette?“
„Tak. Przychodzę od doktora Manette“.
„Co mówi doktór? Co mi przysyła?“
Defarge włożył mu do niecierpliwej dłoni skrawek papieru.
Zawierał następujące słowa skreślone pismem doktora:
List datowany był z La Force, przed dwiema godzinami.
„Czy zechcecie mi towarzyszyć“, zapytał pan Lorry, któremu spadł ciężar z serca po przeczytaniu tego listu, „do mieszkania jego żony?“
„Tak“, odrzekł Defarge.
Pan Lorry jeszcze i teraz nie dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że przybysz mówi z rezerwą i mechanicznie. Wziął kapelusz i zeszli na dziedziniec. Tam stały dwie kobiety. Jedna robiła na drutach.
„Pani Defarge, oczywiście!“ powiedział pan Lorry, który zostawił ją z tą samą robotą przed siedemnastu laty.
„To ona“, zauważył jej mąż.
„Czy madame idzie z nami?“ zapytał pan Lorry, bo poruszyła się, gdy oni się poruszyli.
„Tak. Żeby mogła poznać potem twarze i osoby. To dla ich bezpieczeństwa“.