Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/089

Ta strona została skorygowana.

nia z winy mojej rodzonej siostry. Właśnie teraz, kiedy zaczynam!“
„Niech dobre i łaskawe nieba nie dopuszczą do tego“, zawołała panna Pross. „Wolałabym cię już nigdy w życiu nie zobaczyć, kochany Salomonie, chociaż zawsze kochałam cię wiernie i zawsze kochać cię będę. Powiedz mi choć jedno dobre słowo, powiedz, że się nie gniewasz na mnie, że nic nie stanęło między nami — a nie zatrzymam cię dłużej“.
Poczciwa panna Pross! Jak gdyby to, co stanęło miedzy nimi, mogło być jej winą! Jak gdyby pan Lorry nie wiedział oddawna, na cichej uliczce Soho, że szlachetny braciszek zabrał jej pieniądze i uciekł od niej.
Powiedział więc to dobre słowo zgryźliwiej i niechętniej, bardziej po mentorsku, niż mógłby powiedzieć, gdyby ich stosunek do siebie i zasługi były wręcz odwrotne, (co zresztą dzieje się zawsze i wszędzie, jak świat długi i szeroki), kiedy pan Cruncher, dotykając jego ramienia, wmieszał się nieoczekiwanie i głosem ochrypłym zadał mu następujące pytanie:
„Wolno mi prosić o łaskę? Chciałbym wiedzieć, jak się pan właściwie nazywa: Salomon John czy John Salomon?“
Urzędnik odwrócił się do niego nieufnie. Cruncher dotychczas nie odezwał się ani słowem
„No“, mówił pan Cruncher. „Wyjęzycz się pan jasno“, (tego żądania zresztą sam nie mógłby spełnić!) „Salomon John, czy John Salomon? Nazywa pana Salomonem i musi wiedzieć, jako pańska siostra. A ja wiem, że jest pan John, czem i panu wiadomo! Które imię ma pan na pierwsze? I co do nazwiska Pross, to nie tak nazywał się pan po tamtej stronie morza“.
„Co to ma znaczyć?“
„Nie wiem dokładnie, co to ma znaczyć, bo nie mogę sobie przypomnieć, jak się pan nazywał po tamtej stronie“.
„Nie!“ szarpnął się Salomon.
„Nie! Ale przysiągłbym, że miało dwie sylaby!“
„Rzeczywiście?“
„Tak. A to ma jedną. Znam pana. Pan był szpiegiem Old Bailey. Jakże to, w imieniu ojca wszystkich łgarzy, to znaczy w imieniu pańskiego ojca, nazywał się pan wtedy?“
„Barsad“, odezwał się inny głos.
„Ależ naturalnie, do kroćset!“ zawołał Jerry.
Człowiekiem, który wmieszał się do rozmowy, był Sydney Carton. Ręce założył wtył pod poły płaszcza i stał obok pana Crunchera z miną tak niedbałą, jak gdyby stał w Old Bailey.
„Niech się pani nie boi, kochana panno Pross. Wczoraj wieczorem przyjechałem do pana Lorry — ku jego wielkiemu zdumieniu; zgodziliśmy się, że się nie pokażę ni-