Pan. Ten który wierzy we mnie, chociaż umrze, żyw będzie. A kto żyje i wierzy we mnie — nie umiera“.
W mieście, rządzonem przez topór, w samotności nocy, w zrozumiałem współczuciu dla tych sześćdziesięciu trzech, których dziś zamordowano, i dla ofiar jutrzejszych, oczekujących losu swego w więzieniu — dla ofiar pojutrza i popojutrza — łatwo znaleźć było można łańcuch skojarzeń, który wyciągnął te słowa, jak zardzewiałą kotwicę z głębi wód. Nie szukał ich, ale je powtarzał i szedł dalej.
Z uroczystem jakiemś zainteresowaniem patrzał w oświetlone okna pokojów, w których ludzie kładli się na spoczynek, na parę krótkich chwil zapominając o otaczających ich okropnościach; na wieże świątyń, w których nie wznoszono modłów, tak silna była reakcja ludu przeciw wieloletnim oszustwom, wyzyskowi i niegodziwości kleru; na odległe cmentarze przeznaczone, jak pisano na bramach, dla Wiecznego Snu, na przepełnione więzienia, na ulice, kędy tych sześćdziesięciu skazańców pędziło ku śmierci, która stała się czemś tak zwyczajnem i materjalnem, że między ludźmi pracującymi przy Gilotynie nie powstała ani jedna gadka o duchach straszących w jej okolicach. Z uroczystem jakiemś zainteresowaniem dla życia i śmierci miasta, które na krótko pogrążyło się w odpoczynek. Sydney Carton przeszedł ulice, most na Sekwanie i wyszedł na lepiej oświetlone dzielnice.
Dorożek było niewiele, gdyż jadący dorożkami łatwo mogli wzbudzić podejrzenie, a panowie wciskali na głowy czerwone czapki, nosili drewniane obuwie, i szli piechotą. Ale wszystkie teatry były przepełnione, a ludzie wychodzili z radosnym uśmiechem i gawędząc szli do domów. W jednych z drzwi prowadzących do teatru, obok matki stała dziewczynka: szukały przejścia przez błotnistą ulicę. Przeniósł dziewczynkę i, zanim uścisk jej zwolnił się koło jego szyi, poprosił ją o pocałunek.
„Jam Zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten, który wierzy we mnie, chociaż umrze, żyw będzie. A kto żyje i wierzy we mnie — nie umiera“.
Teraz, gdy ulice były ciche i noc pogłębiała się, słowa te dźwięczały w echach jego kroków, i słowa te brzmiały w powietrzu. Zupełnie spokojny i opanowany powtarzał je sobie od czasu do czasu: nie przestawał ich słyszeć.
Noc się przesiliła. Gdy stał na moście, wsłuchany w szum rzeki liżącej mury Wyspy Paryż, gdzie malowniczy zespół domów i katedr rysował się wyraźnie w świetle księżyca, dzień wstał zimny, podobny do martwej twarzy, która wynurzyła się z niebios. Potem noc wraz z księżycem i gwiazdami zbladła i umarła, i przez krótką chwilę miało się wrażenie, jak gdyby Życie poddało się władzy Śmierci.
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/104
Ta strona została skorygowana.