Ale wspaniałe, wstające słońce zdawało się słowa owe, owo brzemię nocy, ciepłemi i gorącemi promieniami wciskać mu wprost do serca. Gdy spojrzał w tym kierunku pełnemi czci oczyma, zdawało mu się, że między niego i słońce rzucono most świetlany a rzeka skrzy się w dole.
Potężna rzeka, tak głęboka, pewna, rwąca, była mu jak przyjaciel w owej ciszy poranka. Szedł wzdłuż jej brzegów, daleko od domów, i w świetle i cieple słonecznem upadł i zasnął na ławce. Gdy się zbudził i znów stanął na nogach, zaczął się przechadzać po brzegu, wpatrzony w wir, który kręcił się i kręcił bez celu, aż pochłonęła go rzeka i porwała ku morzu. „Jak mnie!“
Jakaś barka kupiecka, z towarami, z żaglem o delikatnej barwie umarłego liścia, wpłynęła w pole jego widzenia, zachybotała się koło niego i umarła wdali. Gdy spokojny, milczący ślad na wodzie zniknął, modlitwę, która wyrwała się z serca Sydneya o miłosierne wyrozumienie dla jego błędów i nieszczęsnej ślepoty, kończyły słowa „Jam Zmartwychwstanie i żywot“.
Pan Lorry już wyszedł, gdy wrócił Carton, i nietrudno było się domyśleć, dokąd udał się poczciwy staruszek. Sydney wypił tylko trochę kawy, zjadł kromkę chleba, i umywszy się i przebrawszy, by się odświeżyć, poszedł do sądu.
W sali panował gwar i ruch, kiedy czarny owczarek, od którego niejeden cofał się przerażony, wcisnął go w najciemniejszy kąt między tłum. Pan Lorry już był na miejscu a doktór Manette także. Ona była również — siedziała obok ojca.
Kiedy wprowadzono jej męża, rzuciła mu spojrzenie tak opanowane i pełne otuchy, tak przepełnione kochaniem i trzeźwą litością, a jednak tak wzywające go do odwagi, że zdrowa krew nabiegła mu do twarzy, dodając blasku oczom i siły sercu. Gdyby był tam ktoś, ktoby mógł zauważyć, jaki wpływ spojrzenie jej wywarło na Sydneyu Cartonie, zobaczyłby, że podziałało ono i tu tak samo.
Ten niesprawiedliwy Trybunał prawie, a nawet wcale, nie uznawał procedury, któraby oskarżonemu zapewniała choćby przesłuchanie. I trudno pomyśleć sobie taką Rewolucję, któraby, kierowana samobójczą zemstą, chciała wszystko rozgonić na cztery wiatry, gdyby przedtem nie nadużywano tak potwornie wszystkich praw, form i ceremonjałów.
Oczy wszystkich zwrócone były na sąd. Ci sami niewątpliwi patrjoci i dobrzy republikanie, co wczoraj i przedwczoraj, co jutro i pojutrze. Górował nad nimi niecierpliwością pewien człowiek z wyrazem głodu na twarzy, który wciąż ruszał palcami koło ust i którego widok napawał widzów wielkiem zadowoleniem. Żądny cudzego życia, żądny krwi sędzia o kanibalskim wyglądzie, Jakób Trzeci
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/105
Ta strona została skorygowana.