Rozmawiali o tej sprawie i budowali nawet pewne nadzieje na tej jego długiej nieobecności, kiedy usłyszeli kroki doktora na schodach. W chwili, gdy wszedł do pokoju, zrozumieli, że wszystko stracone.
Czy rzeczywiście był u kogoś, czy przespacerował cały ten czas po ulicach — nigdy się nie dowiedziano. Gdy stał, patrząc na nich, nie zadawali mu już żadnych pytań, wszystko bowiem wyczytali wyraźnie w jego twarzy.
„Nie mogę go znaleźć“, powiedział, „a muszę go koniecznie mieć. Gdzie jest?“
Głowę i szyję miał obnażoną, a gdy mówił, patrząc dokoła bezradnym wzrokiem, zdjął kurtkę i rzucił ją na podłogę.
„Gdzie mój warsztat? Szukałem wszędzie warsztatu i nie mogę go nigdzie znaleźć! Co oni zrobili z moją robotą? Czas nagli: muszę skończyć te buty!“
Spojrzeli na siebie. Serce w nich zamarło.
„Pozwólcie mi wrócić do mojej pracy“, mówił błagalnym głosem. „Oddajcie mi moją robotę!“
Nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczął wyrywać sobie włosy z głowy i tupać nogami jak skrzywdzone i zirytowane dziecko.
„Nie męczcie mnie, biedaka“, błagał strasznie krzycząc. „Oddajcie mi moją robotę! Co się z nami stanie, jeżeli nie skończę tych butów dzisiaj?!“
Zgubiony! Nazawsze zgubiony!
Było rzeczą tak beznadziejną przemawiać do jego rozsądku, próbować pocieszyć go, że, jakby za uprzednią zgodą, obaj położyli mu dłoń na ramieniu i uspakajając go prosili, by usiadł przed kominkiem, a natychmiast otrzyma swoją robotę. Opadł na fotel, patrzał w ogień i płakał. Pan Lorry widział, że przybiera ten sam wygląd i postawę, jak wtedy, gdy go wziął do siebie Defarge — jak gdyby to wszystko, co go dzieliło od owego życia na poddaszu winiarni — było snem.
Chociaż obaj poruszeni byli i zgnębieni do głębi widokiem tej ruiny człowieka, nie mieli czasu oddawać się smutkowi. Jego samotna córka, pozbawiona ostatniej nadziei i pociechy, zajmowała ich obu zbyt silnie. Znów jak gdyby na umówiony znak, spojrzeli na siebie z tym samym wyrazem twarzy. Carton przemówił pierwszy:
„Ostatnia nadzieja zawiodła. Nie była wielka. Tak. Lepiej odprowadzić go do niej. Ale, zanim pan pójdzie, czy nie zechciałby pan wysłuchać uważnie, co mam panu do powiedzenia? Niech pan nie pyta, w jakim celu robię te zastrzeżenia, i dlaczego proszę pana o obietnicę, o którą mam zamiar prosić. Mam powody — ważne“.
„Nie wątpię“, powiedział pan Lorry. „Niechże pan mówi“.
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/127
Ta strona została skorygowana.