raczej ciekawością jakieś innej w nim duszy, nie jego własnej.
Godziny mijały; chodził tam i z powrotem po celi, a zegar wydzwaniał liczby, których nigdy w życiu już nie usłyszy. Dziewiąta odeszła nazawsze; dziesiąta odeszła nazawsze; jedenasta odeszła, dwunasta zbliża się by odejść. Z długiej walki z nastrojem, który go ostatnio opanował, wyszedł zwycięsko. Przechadzał się po celi tam i z powrotem, łagodnie powtarzając ich imiona. Najgorsze minęło. Mógł teraz swobodnie przechadzać się tam i z powrotem, wolny od męczących mar, modląc się za siebie i za innych.
Dwunasta odeszła nazawsze.
Powiedziano mu, że ostatnią jego godziną będzie trzecia, a wiedział, że przyjdą po niego trochę wcześniej, ponieważ ulicą z turkotem przejeżdżały już ciężkie wozy. Postanowił więc pilnować godziny drugiej, jako pory właściwej, i tak się umocnić w międzyczasie, by móc innym dodawać mocy.
Chodząc tam i z powrotem po celi z rękoma złożonemi na piersiach — tak różny od owego więźnia, który chodził tam i z powrotem po celi w La Force — Karol bez zdziwienia słuchał, że bije pierwsza. Godzina przeszła jak inne. Szczerze dziękując Bogu, że wrócił mu panowanie nad sobą, Karol pomyślał: „Jeszcze tylko jedna...“ i znowu zaczął chodzić.
Kroki na korytarzu. Za drzwiami. Zatrzymał się...
Do drzwi włożono klucz i obrócono nim. Zanim drzwi się otworzyły, albo w chwili gdy się otwierały, jakiś człowiek powiedział przyciszonym głosem po angielsku. „Nigdy nie widział mnie tutaj. Schodziłem mu z drogi. Idźcie sami. Czekam niedaleko. Nie traćcie czasu!“
Drzwi otworzyły się i zamknęły pośpiesznie i oto, twarz w twarz z Karolem, stanął Sydney Carton. Spokojnie i badawczo patrzał na Karola, z uśmiechem na twarzy, na znak ostrożności przykładając palec do warg.
Było coś tak jasnego i dziwnego w jego spojrzeniu, że w pierwszej chwili więzień wziął go za przewidzenie swojej wyobraźni. Ale Carton przemówił — był to głos Cartona. Ujął rękę więźnia — to był rzeczywiście uścisk dłoni.
„Ze wszystkich ludzi na świecie najmniej spodziewałeś się mnie“, powiedział.
„Nie mogłem uwierzyć, że to ty! Prawie nie wierzę teraz jeszcze! Nie jesteś przecież...“ ta myśl nagle przyszła mu do głowy — „więźniem?“
„Nie. Ale posiadam władzę nad jednym z dozorców i dzięki temu stoję przed tobą. Przychodzę od niej — od twojej żony, kochany Karolu!“
Więzień uścisnął mu dłoń.
„Przychodzę z prośbą od niej“.
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/133
Ta strona została skorygowana.