Drzwi się zamknęły i Carton został sam. Natężając słuch, by nie przepuścić najlżejszego szmeru, Carton uważnie wsłuchiwał się, czy uszu jego nie dojdzie jaki podejrzany dźwięk, ale było cicho. Obracano klucze w zamkach, trzaskano drzwiami, na dalekich korytarzach dźwięczały kroki: ani jednego krzyku, ani śladu wrzawy, która wydać się mogła nienaturalna. Odetchnąwszy swobodniej, usiadł przy stole i słuchał uważnie, aż zegar wybił drugą.
Odgłosy, które nie przestraszyły Sydneya, wiedział bowiem co znaczą, zaczęły dochodzić jego uszu. Kilka drzwi otworzyło się po kolei, ostatnie — jego. Dozorca ze spisem w ręku, zajrzał i powiedział krótko: „Chodźcie za mną, Evrémonde!“; poszedł za dozorcą do ciemnej, wielkiej izby. Był to ponury dzień zimowy. Mrok za oknami i mrok w izbie pozwolił mu zauważyć tylko tyle, że wszyscy zebrani w izbie mieli związane ręce. Niektórzy stali. Inni siedzieli. Niektórzy rozpaczali i miotali się po izbie. Ale było ich niewielu. Większość siedziała nieruchomo, patrząc z naprężeniem w ziemię.
Gdy stał oparty o ścianę, wprowadzono jeszcze kilku z liczby pięćdziesięciu dwóch. Jeden z nich zatrzymał się przechodząc obok Cartona i objął go, jak gdyby go znał. Cartona ogarnął lęk, że może być poznany. Ale więzień poszedł dalej. W kilka chwil potem młoda kobieta, o dziewczęcych kształtach, o słodkiej twarzyczce, w której nie było kropli krwi, z szeroko rozwartemi cierpliwemi oczyma, wstała z ławki i zbliżyła się do niego.
„Obywatelu Evrémonde“, powiedziała, dotykając go zimną rączką, „ja jestem tą biedną modystką, która siedziała z wami w La Force“.
W odpowiedzi mruknął: „Prawda... Zapomniałem, o co byliście oskarżeni, obywatelko?“
„O spisek. Chociaż, Bóg mi świadkiem, że jestem niewinna. Czyż to możliwe do pomyślenia? Któż chciałby wciągać w spisek takie nędzne istnienie, jak ja?!“
Smutny uśmiech, który wykwitł na jej twarzyczce, do tego stopnia wzruszył Cartona, że łzy nabiegły mu do oczu.
„Nie boję się śmierci, obywatelu Evrémonde, ale ja nic złego nie zrobiłam. Chcę umrzeć jeżeli Republice, która tyle dobrego uczyniła dla nas, biedaków, wyjdzie na korzyść moja śmierć. Ale nie rozumiem, jak to może być, obywatelu Evrémonde? Taka biedna, nędzna istota jak ja!“
Jako ostatnia rzecz na ziemi, która miała wzruszyć i ogrzać jego serce, zjawiła się przed nim ta biedna dziewczyna.
„Słyszałam, że was wypuścili, obywatelu Evrémonde. Miałam nadzieję, że to prawda“.
„Tak. Ale znowu wzięli mię i skazali!“
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/137
Ta strona została skorygowana.