Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

tego, przez zajadły mróz, jak kość przez psów ogryziona, pochylił się pod drzwiami Scrooge’a, chcąc go uczcić piosnką, — lecz po pierwszych wyrazach: „Ej kolenda — kolenda!“ Scrooge porwał leżącą przed nim linję, z gestem tak wyrazistym, że przerażony śpiewak, pomimo mrozu, zemknął jak oparzony, zostawiając dziurkę od klucza mgle i lodowatej parze, które z sympatycznym i przyjaznym podmuchem pociągnęły ku swemu ulubieńcowi.
Nadeszła wreszcie chwila zamknięcia kantoru.
Scrooge, mrucząc, podniósł się z krzesła, dając tym sposobem buchalterowi niemy znak zamknięcia czynności i pozwolenie wyjścia, na co tamten już oddawna wyczekiwał z tłumioną niecierpliwością. Zgasił więc szybko świecę i wziął do ręki kapelusz.
— Pewniebyś sobie życzył nie zajrzeć nawet do kantoru w dniu jutrzejszym? Tak mi się coś zdaje — rzekł Scrooge.
— Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu?
— Mam bardzo wiele. A gdybym ci też wytrącił za ten dzień pensję, dopierobyś się dąsał i szemrał, żem cię pokrzywdził. Oh! — jestem o tem jak najmocniej przekonany.
Buchalter gorzko się uśmiechnął.
— A jednak wcale cię nie obchodzi moja krzywda i strata jaką ponoszę, płacąc ci za dzień, w którym nie będę z ciebie miał żadnego użytku.
Buchalter ośmielił się zrobić uwagę, że to wydarzało się tylko jedyny raz do roku.
— Wielka mi racja, co za usprawiedliwienie, aby mieć prawo sięgania do cudzej kieszeni dlatego, że