Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

Scrooge niezmiernie się przeraził, słysząc te dziwne i niezrozumiałe wyrazy, wyrzeczone tonem poważnym i łkającym, drżał i trząsł się jak w febrze.
— Posłuchaj mnie — zawołał duch, — czas ucieka — moja chwila nadchodzi!
— Słucham — rzekł Scrooge płaczliwie — słucham — lecz oszczędzaj mnie, Jakóbku — ulituj się nade mną — nie bądź zbyt wymowny.
— Nie wiem — nie umiem ci zdać sprawy, z jakiego dopuszczenia stanąłem dziś przed tobą w postawie ziemskiej i dotykalnej.
Niejednokrotnie, — często, bardzo często, znajdowałem się przy tobie niewidzialny.
Na tę niemiłą wiadomość Scrooge’a przebiegł dreszcz śmiertelny — zaczął ocierać pot lodowaty, płynący mu strumieniem z czoła.
— Dziś przyszedłem cię ostrzec, iż pozostaje ci jeszcze promyk nadziei, środek ratunku i nadzieja uniknięcia przeznaczenia, jakie mnie dotknęło, — tę nadzieję, ratunku i ocalenia podaję ci, Ebenezerze.
— Tyś był mi zawsze dobrym i życzliwym przyjacielem — Marley’u — tyś..... tyś mi zapisał majątek..... — rzekł Scrooge.
— Nawiedzą cię trzy jeszcze duchy — dodało widmo.
Scrooge zbladł jak trup.
— Więc to ma być ta nadzieja ratunku i zbawienia, o której mi mówisz, Jakóbie — zapytał konającym głosem.
— Tak.