Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

Weszli. Na widok wysokiego jegomościa w peruce, siedzącego jak na koniu na wysokiem krześle śrubowanem, przy wysokim kantorku, Scrooge, niezmiernie wzruszony, zaczął się trząść, oglądać, blednąć i czerwienieć, wreszcie zawołał:
— Ależ to nasz stary — stary Fezziwig — nasz pryncypał — niech go Bóg błogosławi — ja chyba oszaleję — Fezziwig zmartwychwstał?!
— Uspokój się — rzekł duch.
Fezziwig położył pióro, spojrzał na zegar, wyjął z kieszeni zegarek, bardzo mało mniejszy od tego, który wisiał na ścianie — zatarł ręce, poprawił perukę, obciągnął kamizelkę, której koniec podniósł mu się prawie pod szyję, — roześmiał się, — ale jak — nie on się roześmiał, ale wszystko się śmiało, z czego się składał, zacząwszy od butów aż do peruki; — powiadam wam, że kiedy się śmiać, to już całem sercem, całą duszą, całem ciałem — i zawołał głosem potężnym, grzmiącym, pełnym, okrągłym, ale zawsze śmiejącym:
— Hola — hej — Ebenezer! — Dick!
Scrooge (ale proszę nie mieszać, proszę uważać, nie ten Scrooge, który był z duchem, tylko tamten drugi, — rozumiecie mnie?), Scrooge tedy, już nie student, lecz dorosły młodzian, wpadł do pokoju z drugim młodzieńcem.
— To Dick Wilkins — zawołał, trącając ducha w ramię. — Z pewnością, Dick Wilkins. — Razem ze mną był tu subjektem. — Dalibóg, poznałem go na pierwszy rzut oka. Dick! poczciwy Dick — bardzo