Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

szerną, suchą, jaśniejącą; — powiem tylko, że jak na salę balową, cokolwiek zanadto była ogrzana. Ale to nic nie szkodzi.
Zaczęły się niespodzianki. Przyszedł tedy, niby to sam z siebie, skrzypek z ogromną księgą nut pod pachą. Zasiadł na wysokiem krześle pryncypała i zaczął stroić skrzypce, i kręcić, i piszczeć i próbować, że aż w mózgu trzeszczało. Potem weszła pani Fezziwig. Uśmiech w czepku i w spódnicy; — za nią trzy panny Fezziwig, białe, pulchne, skromne, jaśniejące wesołością i uprzejmością.
Za niemi wsunęło się sześciu kawalerów, — wystrojeni, wypomadowani, chłopcy jak świece (prawdę mówiąc, znajdowało się pomiędzy nimi dwóch czeladników mydlarskich), potem wszyscy chłopcy i wszystkie dziewczęta z całego domu, przyjaciele, znajomi; — młody chłopczyna z sąsiedniego sklepu, sierota, o którego pryncypale poszeptywano, że swoich uczniów głodem morzy. Co za zgroza! I tak wchodzili jedni za drugimi; ci śmiało, — tamci bojaźliwie, — ci z szelestem — tamci na palcach, — ci zgrabnie — tamci niezręcznie — popychając się, kryjąc za sobą, jak to bywa wszędzie i zawsze. Dość że weszli i pomieścili się wszyscy. Potem nastąpiły dygi, ukłony, zaproszenia do tańca, i inne bardzo ważne ceremonje. Wreszcie stanęli w parach — może ze dwadzieścia par, alboż ja ich mogę zliczyć, kiedy się kręcą na wszystkie strony; — może i więcej. Dalejże w tany! Hasali nazabój — gospodarstwo nie usiedli na chwilę — chodzili od jednych do drugich, kłaniali się, głaskali, całowali gości, dzieci, stary Fezziwig wyciągał