Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

szczera, oko jasne, wyraziste, błyszczące zadowoleniem. Cała postawa ducha oddychała spokojem i wesołością. U pasa wisiał starożytny miecz, nawpół od rdzy zjedzony — snać nigdy go nie używał.
— Nie widziałeś nigdy nikogo podobnego do mnie? — zawołał duch.
— Nigdy w życiu!
— Czyś nigdy nie podróżował z którymkolwiek z mych starszych braci?
— Nie przypominam sobie. — Zdaje mi się, że nie. — A wielu też masz braci, duchu?
— Mnóstwo — przeszło tysiąc ośmset sześćdziesięciu — odpowiedziało widmo.
— Ach! jakże liczna rodzina — co za wydatki na jej utrzymanie.
Widmo powstało.
— Duchu — rzekł Scrooge z uległością. — Prowadź mnie, gdzie chcesz. Przeszłej nocy zmuszono mnie gwałtem do małej wycieczki. Nie żałuję tego. Nauczka nie poszła w las. Jeśli masz mnie oświecić, poprawić — jestem na twoje rozkazy, chcę korzystać z twej łaski.
— Dotknij mej sukni.
Scrooge uczepił się płaszcza. Światło, choiny, indyki, gęsi, zwierzyna, salcesony, szynki, prosięta, ostrygi, pasztety, plumpuddyngi, owoce, poncz — wszystko zniknęło w okamgnieniu. Pokój, blask, noc zniknęły. — Znaleźli się na ulicach miasta, w poranek wigilji Bożego Narodzenia — uderzył ich skrzyp łopatek, któremi stróże zeskrobywali zmarznięty śnieg z chodników i z rynien.