Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

Fronty domów i okna wyglądały ponuro, ciemno; odbijając od białej, jednostajnej, śnieżystej powłoki, okrywającej dachy — i mniej białej opony, rozciągniętej na ziemi, ponieważ porysowana i popękana była w brózdy kołami ciężkich wozów i powozów. Brózdy te, czyli koleje, krzyżowały się w tysiące zygzaków, mianowicie na skrętach ulic; po bokach były poobmarzane. Niebo było ponure. Londyn niebardzo był przyjemny; ciężkie powietrze, przejęte węglem, spadało na ziemię w postaci gołoledzi i utrudniało oddychanie. Wszelako na wszystkich obliczach błyszczała taka radość, wesołość, ruchliwość, że wątpię, czy najpiękniejszy dzień letni mógłby się równać z tym zimnym porankiem.
Ludzie zamiatający dachy i ulice byli w cudownym humorze, wołali na siebie po imieniu, dając przytem różne dowcipne przezwiska, rzucali jeden na drugiego wielkie piguły ze śniegu, i dalej w śmiech, gdy niewinny pocisk, celną rzucony ręką, rozbił się na plecach ofiary, lub też omylił drogę i spadł na głowę poważnie kroczącego policjanta.
Sklepy nawpół dopiero były otwarte. Tu widać było ogromne kosze kasztanów, soczystych gruszek, jabłek, cytryn, pomarańcz, stosy winogron, pomieszany zapach wybornej kawy, herbaty, śliwek; — naprzeciwko, u cukiernika, ciasta, cukry, paszteciki, dalej fury zabawek, koni, arsenały nieszkodliwych mieczów, pałaszów, fuzyj — nawet armat — i wdzięcznie przybrane choiny, sięgające wierzchołkiem zakończonym orzechem złoconym okien pierwszego piętra. Osobliwości! Dziwowiska!