Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.

Wkrótce dał się słyszeć głos dzwonów, zwołujących pobożnych na modlitwę. Ze wszystkich domów wysypały się tłumy ludzi w świątecznych strojach; — inni znowu, nie mający w domu dość obszernych kuchen, biegli z koszami do piekarzy, niosąc w nich ciasta, potrawy, pieczenie, do wsadzenia w ogniska. Duch mocno się nimi zajmował, biegał od kosza do kosza, stanął na rogu przy wejściu do piekarni, podnosił okrywające płótna i zasłony, nad każdym koszykiem wstrząsał swą pochodnią jak kropidłem i zaraz wydobywały się z pod przykrycia wonne, urocze zapachy. Dziwna to też była pochodnia — dwóch ludzi idących z ciężarami potrąciło się i zaczęli sobie mówić obelgi, duch poskoczył w tę stronę, poruszył nad ich głowami pochodnią i zdumiony Scrooge ujrzał, jak obaj w jednej chwili postawili ciężary, podali sobie przyjazne dłonie, mówiąc: „Czyż to nie wstyd kłócić się w wigilję Bożego Narodzenia. Mój Boże! — w tak wielkie — uroczyste święto.“
Zwolna ucichły dzwony, sklepy pozamykano, tylko z kominów buchała woń dosmażających się i dopiekających potraw.
— Powiedz mi, dobry duchu — zapytał Scrooge, — czy krople spadające z twej pochodni mają jaką szczególną, nadzwyczajną zaletę?
— Tak jest, mają pewną własność: moje błogosławieństwo!
— I własności tej wszystkim możesz udzielać?
— Wszystkim, a mianowicie ubogim, bo ci jej najwięcej potrzebują.