dością na myśl o wybornych jabłkach i sosie z cebuli, zaczęli skakać około stołu, wynosząc pod niebiosa kucharskie talenty pana Piotra, który z wydętą jak balon twarzą, schylony nad ogniskiem, dmuchał, poprawiał ogień, dopóki głos piszczący, syczący i bełkoczący w garnku nie oznajmił, że kartofle ugotowane są wybornie i że już czas je odstawić.
— Co to znaczy, że się tak wszyscy dziś spóźniają — rzekła pani Cratchit, — i ojciec z Tomaszkiem i Marta. — Przeszłej wilji była już w domu od pół godziny.
— Jest Marta! mateczko — zawołała młoda panienka, wchodząc w tej chwili do pokoju.
— Jest Marta! — powtórzyli chórem malcy. — Wiwat! żebyś wiedziała, co za wspaniała gęś. — Wiwat Boże Narodzenie!
— Niech cię Bóg błogosławi, kochane dziecię. Dla czegoż tak późno przychodzisz? — rzekła pani Cratchit, obsypując ją pocałunkami i zdejmując z niej chustkę i kapelusz z macierzyńską troskliwością.
— Dużośmy miały roboty do wykończenia na dziś wieczór, mateczko, trzeba ją było nagwałt oddać — każdy chce mieć nowe suknie na święta.
— Dobrze — dobrze — nic nie szkodzi. — Dalej, siadaj przy ogniu, rozgrzej się, kochane dziecię.
— Nie, nie! Papa idzie — wykrzyknęli znowu malcy, którzy wszędzie byli i wszystko widzieli. — Schowaj się, Marto — słyszysz — schowaj się!
Marta się schowała — wszedł Bob[1] Cratchit
- ↑ Bob zdrobniałe imię od Robert.