Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.

nej uczty familijnej, talerze wygrzewały się na kominie — tam znowu grono dzieci biegło na spotkania powracających z miasta braci, sióstr, krewnych i przyjaciół; — gdzie indziej na roletach rysowały się oblicza osób, siedzących u stołu.
Sądząc po liczbie osób przeciągających tłumami po ulicach, możnaby mniemać, że nikogo niema w mieszkaniach, tymczasem wszędzie gospodarstwo z upragnieniem oczekiwało na gości. Dlatego też duch był zachwycony, uradowany, na wszystkie strony potrząsał pochodnią, rozlewając wszędzie wesołość i zadowolenie. Nawet człowiek zapalający latarnie gazowe i znaczący swój bieg po ciemnych ulicach nagłemi wytryskami światła, nawet ten człowiek zaczął się śmiać na całe gardło, gdy duch otarł się o niego.
Poczciwiec nie mógł sam sobie zdać sprawy z tego nagłego wybuchu wesołości. Skądże mógł przypuścić, że duch Wigilji Bożego Narodzenia dotknął go swem ramieniem.
Nagle, zdziwiony i przestraszony Scrooge znalazł się bez żadnego zapowiedzenia wpośród obszaru smutnego, pustego, gdzie niegdzie zarzuconego ogromnemi bryłami granitu. Rzekłbyś, że to cmentarz olbrzymów; woda sączyła się na wszystkie strony, mróz tylko tamował jej bieg dowolny; w tej samotni rósł tylko mech i karłowate jakieś rośliny.
— Gdzież jesteśmy? — zapytał Scrooge.
— Tam, gdzie żyją górnicy, którzy pracują we wnętrznościach ziemi. Ci mnie także znają. Patrz!
Światło zabłysło w okienku lepianki — pobiegli w tę stronę. Przesunęli się przez ścianę z gliny