Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na co? — odpowiedział pierwszy, ziewając — na co? Bóg to wie.
— Cóż zrobił z pieniędzmi — jakże rozporządził majątkiem? — dodał ktoś z boku.
— Nie wiem takich szczegółów — musiał komuś zapisać — wiem z pewnością, że nie mnie.
Na ten dowcip wszyscy się roześmieli.
— Ciekawy jestem, kto też pójdzie na jego pogrzeb. Z nikim nie żył, u nikogo nie bywał — nie wiem nawet, czy miał jaką rodzinę, niema zaproszeń. A gdybyśmy też poszli bez zaproszenia. Kto z was raczy mi towarzyszyć, służę mu moim powozem.
— Skądże ta nagła ochota? — zapytał stojący obok niski, pękaty kapitalista.
— Skąd? Trzeba wam wiedzieć, że jak się zastanawiam, zdaje mi się, że ja byłem najpoufalszym i najbliższym jego znajomym. Ilekroć spotkaliśmy się na ulicy, zawcześmy stawali i rozmawiali ze sobą. Żegnam panów — godzina poczty nadchodzi — dowidzenia!
Kółko się rozeszło — Scrooge znał ich wszystkich. Spojrzał na ducha znacząco — jak gdyby prosząc o wyjaśnienie całej tej rozmowy.
Duch wyśliznął się na ulicę i wskazał ręką dwie rozmawiające ze sobą osoby. Scrooge znowu zaczął słuchać, pewien, że tym razem dociecze zagadki.
I tych znał doskonale — byli to dwaj bogaci, bardzo szanowni kupcy. Ubiegał się niegdyś o ich względy i poważanie, — rozumie się — w interesach.
— Jak się kochany pan miewa? — zagadnął jeden.
— Nieźle — dziękuję — a pan?