Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

Widmo stanęło przed jego oczyma, i natychmiast ujrzał pokój inny, jasny, oświecony słońcem. W pokoju znajdowała się młoda kobieta i kilkoro dzieci. Czekała na kogoś niecierpliwie, chodziła po pokoju, drżała za najmniejszym szmerem, wyglądała przez okno, patrzała na zegar, chciała szyć, lecz palce jej nie słuchały i z trudnością znosiła wesołość dzieci.
Wreszcie dało się słyszeć stąpanie — pobiegła — otworzyła drzwi, wszedł jej mąż, człowiek młody, urodziwy — twarz miał zasępioną, ponurą, stroskaną, widać na niej było pomieszane oznaki smutku, zmartwienia i promyk radości, który usiłował pokryć.
Siadł, wsparł głowę na ręku — podano mu jedzenie, zaczął jeść i położył łyżkę. Ona zapytała go bojaźliwie, po wielkim namyśle, głosem cichym: „Jakież wiadomości.“ Nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Cóż — dobre, czy złe?
— Złe.
— Więc wszystko, wszystko stracone?
— Nie, Karolino. — Można jeszcze mieć nadzieję.
— Tak — no — jeżeli on się dał wzruszyć; po takim cudzie można się wszystkiego spodziewać.
— On — nic go już nie wzruszy — umarł.
Ta kobieta była słodka, cierpliwa, dobra jak anioł — widać to było z jej twarzy. A jednak ta anielskiej poczciwości istota złożyła ręce na znak podziękowania Opatrzności za tę niespodzianą wiadomość. Zaraz potem wzniosła oczy ku niebu, błagając przebaczenia za mimowolną radość i zapomnienie.
— Komuż więc nasz dług należeć się będzie?