Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

którzy zasypali go podziękowaniami, siadł na fotelu i zapłakał z radości.
Z trudnością mógł się ogolić, ręce drżały mu jak we febrze, wreszcie jako tako wywiązał się z tej drażliwej operacji — a gdyby był sobie nawet uciął kawałek nosa, to i tak byłby się cieszył i dziękował Bogu.
Ubrał się, wdział najpiękniejsze ubranie, wyszedł na ulicę.
Tłumy ciągnęły we wszystkich kierunkach, tak jak to widział podczas przechadzki z drugim duchem. Scrooge wpatrywał się we wszystkich, rozglądał się na prawo i na lewo, uśmiechając się wesoło. Miał minę tak zacną, tak poczciwą, tak zachęcającą — że kilka nieznajomych osób z ludu (ci zawsze są poczciwi), zaczepiło go, mówiąc: „Wesołych świąt — panie dobrodzieju, wesołych świąt!“ Scrooge utrzymywał potem, że gdy go po raz pierwszy tak pozdrowiono, o mało nie umarł z radości.
Uszedłszy kilkaset kroków, spostrzegł idącego naprzeciw siebie jednego z panów, którzy dnia wczorajszego byli w jego kantorze po kweście. — Na ten widok serce mu się ścisnęło. — Co on sobie o mnie pomyśli — jak on na mnie spojrzy? — Lecz w jednej chwili zastanowił się, co mu czynić wypada. Przyśpieszył kroku, wziął go za obie ręce i rzekł: — Łaskawy panie, — jakże się pan miewa? Spodziewam się, że wczorajsza fatyga była korzystna dla nieszczęśliwych; zazdroszczę panu i winszuję zarazem tak zaszczytnego poświęcenia. — Wesołych świąt, kochany panie!